Artykuły

Teatr na rauszu

Dobrze by było powiedzieć od razu, że przedstawienie to nie należy do tych, które trzeba koniecznie obejrzeć. Więcej - aby je obejrzeć, czy wysłuchać go naprawdę - to znaczy odczuć w pełni jego smak, poczuć scenę na widowni, nie można wbić się w garnitur, zasiąść twardo w krześle, z biletem w kieszeni, w oczekiwaniu, że autor i aktorzy będą nas od godz. do godz..., wzruszać, pouczać, bawić itp., czego się zwykle od teatru wymaga. Trzeba być, jak to się mówi "na luzie" i wiedzieć, czego się po wieczorze można spodziewać, być gotowym na przyjęcie pewnej konwencji. Jakiej - o tym potem.

Mówię o "Kwartecie" Bogusława Schäffera, na który składają się "Kwartet dla czterech aktorów", tegoż autora i przyprawione teatralnie i muzycznie oraz zmistyfikowane przez niego "Trzy sny o Schäfferze" Eugene Ionesco. Schäffer, polski współczesny kompozytor, jeden z animatorów zespołu MW2 - młodych wykonawców muzyki współczesnej, krytyk i teoretyk muzyczny (m.in. książki "Nowa muzyka" i "Klasycy dodekafonii"), bawi się także w teatr. Teatr szczególnego rodzaju, wyrastający z muzyki, w którym aktorzy pełnią rolę swojego rodzaju instrumentów, bądź też fraz muzycznych, bądź też... ale do tego jeszcze dojdziemy. Jeśli się dobrze w intencje Schäffera wsłuchać i wpatrzeć, jest też "Kwartet" teatralną rozprawą o muzyce współczesnej, jej nurtach - unaocznieniem przebiegu kompozycji dodekafonicznych w różnych ich wariantach serialnych, wizualnym odtworzeniem techniki punktualizmu itp. Wywodzi się ten utwór, w całości oparty o strukturę muzyczną, z przekonania Schäffera, że "jeśli - jak to jest w nowej muzyce - dzieło jest hermetyczne, nie dla wszystkich dostępne, wówczas autor musi kiedyś przemówić. Ja czynię to za pomocą aktorów".

W tym zwartym opisie wszystko to, cała akcja sceniczna, wygląda na okropnie skomplikowaną, ale przecież taką w rzeczywistości nie jest. Jaką jest wobec tego?

Bywa, że przy dobrze jut rozkręconej zabawie towarzyskiej, kiedy wszyscy mają wesołego, lekkiego rausza, ale nie więcej, goście zaczynają parodiować swoich znajomych i siebie nawzajem, naśladować przebiegi jakichś zdarzeń, bawić się w gry słowne, aż wszystko przeradza się niepostrzeżenie, w sposób naturalny, w surrealistyczny teatr, w przedstawienie o nieprzewidzianym z góry przebiegu, w którym słowo wywołuje słowo, akcja akcję, wszystko to spiętrza się, aż prowadzi do monstrualnej groteski, wybiega w poetykę snu, tworzy własną rzeczywistość o otwartej, chłonnej strukturze. Gra wymyka się wtedy z rąk uczestników i niepostrzeżenie narzuca swoje reguły. Słowa zaczynają znaczyć jakby więcej niż znaczą codziennie, odsłaniają się ich szczeliny, zaczynamy dostrzegać grę ich znaczeń. Wszyscy na raz okazują się świetnymi aktorami, zaczynają czuć że ich ciała nie są tak spięte jak zawsze, muzyka może wprawić w trans hipnotyczny, człowiek dorosły staje się na powrót dzieckiem.

Jeśli ktoś kiedyś tego nie przeżył, lub nie chciałby przeżyć, albo przynajmniej nie patrzy na to z sympatią, to nie ma po co iść na "Kwartet", grany na Małej Scenie Teatru im. Jaracza, bo będzie tylko przeszkadzał, jak ów gość, który na imieninach patrzy tylko na to, czy jedzenia i picia jest dostatecznie dużo i czy on sam siedzi w stosownie honorowym miejscu, między innymi stosownymi gośćmi. W tej też chwili jeśli kogoś taki teatr nie interesuje, może, bez obrazy, przerwać lekturę tego tekstu i zająć się czymś pożyteczniejszym.

"Kwartet" jest pomyślany dosłownie - jako utwór dla czterech aktorów - I i II Skrzypka, Altowiolinistę i Wiolonczelistę. Dobrani są oni do swych ról zgodnie z naszymi wyobrażeniami o tym, jak powinni wyglądać ludzie grający na tych instrumentach, to znaczy wiolonczelista jest obszerny jak wiolonczela itp. Całość składa się z poszczególnych scen, oddzielonych od siebie jak kolejne części utworu muzycznego. Tak jak w dodekafonii serie, tak tu, na scenie postaci mają swoje stałe charakterystyki; jedna z nich pasjonuje się sportem, inna nade wszystko przedkłada dziewczyny; trzeci z uczestników gry jest karciarzem, a czwarty zapalonym kibicem sportowym. Ze spięć między nimi, z usiłowań, aby utworzyć coś zamkniętego, skończonego, doskonałego, rodzą się sytuacje, które autor oblókł w scenariusz tak sztywny i skończony, jak np. układ akrobatyczny, czy też propozycje całkowicie lub w dużej części improwizowane, zostawiające duże pole do popisu reżyserowi i aktorom - analogicznie do praw popisu jazzowego, przy którym stały temat lub tematy opracowywane są przez muzyków, stosownie do możliwości instrumentów, w różnych wariantach.

I tak biegnie zabawa. Ale chyba nie tylko zabawa, bo gdzieś tam, na trzecim, czwartym planie, przebiega myśl o bezskutecznych umiłowaniach porozumienia się z drugim człowiekiem, z odbiorcą sztuki, o niespełnialności wizji, o bankructwie artysty, jak w "Snach o Schäfferze", w których artysta-demiurg potraktowany jest ironicznie, ze smutkiem.

Tyle z tego wyczytałem dzięki reżyserowi, Mikołajowi Grabowskiemu, wyczuwającemu świetnie poetykę propozycji Schäffera oraz aktorom (na zdjęciu obok), plastycznie poddającym się konwencji tej propozycji.

Ale - muszę też powiedzieć szczerze, przedstawienie, które oglądałem, nie wyglądało mi na najlepsze z możliwych, mimo iż scena dawała z siebie chyba wszystko. Brakło zachęty ze strony widowni, której spora część nie spodziewała się chyba wieczoru rozgrywanego według takich zasad i siedziała jak na przyjęciu ślubnym byłej narzeczonej lub narzeczonego, którzy weszli w związek małżeński z kimś innym. A tu by trzeba samych życzliwych, aby "Kwartet" mógł zabrzmieć jak trzeba.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji