Ironiczna gęba barda pokolenia
Współczesne aktorstwo, a chyba i wrażliwość nas widzów, sprawia, że źle znosimy patos. Stąd obawa, czy blues-opera Jacka Kaczmarskiego i Jerzego Satanowskiego "Kuglarze i Wisielcy", wystawiona w listopadzie na deskach Teatru Nowego w Poznaniu nie stanie się pretensjonalna, czy otrze się o banał. To przedstawienie, na które poznańscy widzowie czekali z emocjami okazało się zręczną śpiewogrą, bez trudu przemycającą swą banalność, ponieważ osłaniane jest ogniem temperamentu aktorów, bez przerwy ,,bombardujących" widownię swym kunsztem.
Dlaczego Eugeniusz Korin wybrał tandem Kaczmarski-Satanowski? Wiadomo, że pomijając inne racje, na nich zawsze przyjdzie publiczność, a teatr z góry liczyć może, na sukces kasowy.
Jerzy Satanowski, który specjalizuje się w komponowaniu muzyki teatralnej, odnosząc od wielu lat sukcesy w tej dziedzinie, tworzy rozpoznawalny, wyrazisty dynamicznie, choć może czasem niezniuansowany styl.
Jacek Kaczmarski, znany ze swej opozycyjnej działalności bard, śpiewający pełne aluzji, historycznych odniesień i metafor ballady, ciągle poszukuje sposobu na wyrażenie własnych niepokojów. Po interesującej powieści "Autoportret z kanalią", napisał libretto do poznańskiej blues-opery na motywach powieści Wiktora Hugo "Człowiek śmiechu". Ale przecież poezja słowa i poezja teatru to dwie różne sprawy.
W sukurs przyszedł tu Krzysztof Zaleski, który wyreżyserował całość za pomocą zgrabnych pomysłów inscenizacyjnych, wyeksponował aktorów i sprawił, że publiczność zafascynowana jest ciągle zmieniającymi się obrazami. Przy tym poznańscy aktorzy śpiewają znakomicie i to jest podstawowy walor spektaklu.
Świat przedstawienia, czołowe intrygi i postaci z powieści Hugo pozostały: Gwynplaine - Człowiek Śmiechu, dziecko arystokracji nie znające swego pochodzenia, ze zdeformowaną twarzą, zarabia na życie jako wędrowny kuglarz. Stając się lordem traci poczucie bezpieczeństwa, rozumie, że z taką "gębą" nie ma szans na zaakceptowanie przez elitę.
Na modelowych sytuacjach pokazuje Kaczmarski działanie mechanizmów psychologicznych, tkwiących w każdym z nas. Ironia i szyderstwo, jak sam twierdzi, jest ostatnią bronią bezsilnych. Mogłoby to oznaczać tęsknotę do miar, norm i kategorii, które pozwolą opanować poczucie absurdu, znaleźć drogi wyjścia z labiryntu chaosu i nonsensów. Szkoda, że Kaczmarski świadomie rezygnuje z "metafizycznego zaplecza", które nadałoby przedstawieniu głębi.
Tymczasem bohater blues-opery nie tylko cierpi, ale też wyprowadza ze swego cierpienia uogólniające wnioski filozoficzne, wypowiadając ciekawymi literacko frazami ogromną ilość komentarzy na temat życia w ogóle.
Poetę można opisać jako człowieka, który najmocniej uświadamia sobie wielopostaciowość tego świata. Szkoda, że Kaczmarski kreując jego obraz wyraża brak zainteresowania dla świata ducha.
W tym przedstawieniu trzeba śpiewać i nie ma na to rady. Z tego zadania świetnie, wywiązuje się cały zespół. Szczególne wrażenie wywarła kreacja Bożeny Borowskiej; jej Królowa Anna jest obsesyjnie przekonana o własnej ważności i słuszności porządku, który reprezentuje. Znajduje się w nieustannym ruchu, wykonuje mnóstwo gestów, mówi i śpiewa ze zmienną, kapryśną modulacją. Zagęszczenie środków, jakim dysponuje nie razi patosem, lecz tworzy nową jakość.
Może mniej udaną próbą było obsadzenie w roli Człowieka Śmiechu Mirosława Konarowskiego, który choć czasami wzrusza i budzi niepokój, to miejscami brzmi niewiarygodnie. Ciekawe kreacje w spektaklu (a wzięło w nim udział blisko czterdziestu aktorów) stworzyli - Antonina Choroszy, Małgorzata Mielcarek, Mirosław Kropielnicki, Mariusz Sabiniewicz, Andrzej Lajborek i Mariusz Puchalski. Wokół nich galeria postaci słabych, egoistycznych, przekonanych o martwocie praw, które rządzą światem.
Największą zaletę sztuki upatrywałabym w braku słabych punktów - aktorstwo, reżyseria, scenografia, muzyka - żaden z tych elementów nie wypadł słabo. No i jeszcze mit Kaczmarskiego...