Grzechy barda S
Kim jest teraz Jacek Kaczmarski? Poetą, pieśniarzem, powieściopisarzem, dramaturgiem?
- Sądzę, że pozostałem tym kim byłem. Człowiekiem, który wyraża swoje przemyślenia i emocje przy pomocy słowa pisanego, a w bezpośrednim kontakcie z publicznością, stara się jeszcze wyrazić to muzyką i interpretacją. Pisząc piosenki od dwudziestu lat próbuję teraz zmierzyć się z większą formą. Stąd pomysł opery bluesowej "Kuglarze i wisielcy", i stąd też powieść "Autoportret z kanalią". Mimo że blues opera osadzona jest w konwencji widowiska historycznego z Victora Hugo i jest przypowieścią metaforyczną, rodzajem paraboli ludzkiego losu, a powieść próbą realistycznego opisania końca lat siedemdziesiątych i początku dekady lat osiemdziesiątych, temat obu jest wspólny: jest nim tożsamość człowieka. Kim jest człowiek dla siebie samego? Kim jest dla innych? Kim jest w swych najintymniejszych warstwach osobowości, a kim staje się wtedy, gdy musi zmierzyć się z tym, co niesie historia, polityka, społeczeństwo?
Powieść przyjęta została przez lewicę bardzo dobrze, a w kręgach "solidarnościowych" chyba odwrotnie...
- Nie przykładałbym do niej kryteriów politycznych. Dlatego, że zarówno ludzie o sympatiach lewicowych jak i ludzie z prawicy chwalili ją lub ganili. Kilka osób ze środowisk opozycyjnych, KOR-owskich, wyrażało się o niej krytycznie. No cóż, dziennikarze związani umownie z formacją postkomunistyczną ucieszyli się, że oto ktoś z tej drugiej strony dostarcza im argumentów, na to co oni nazywają "solidarnościową" czkawką. Że oto bard "Solidarności" przyznaje się do różnych grzeszków.
A przyznaje się?
- Dla mnie takie odczytanie powieści jest, jeśli nie z gruntu fałszywe, to na pewno bardzo powierzchowne. Kwestia kontekstu politycznego jest w niej przecież sprawą trzecio- czy nawet czwartorzędną. Chodziło mi o naszkicowanie egzystencjalnego modelu współczesnego Polaka. My w Polsce, w minionych dwudziestu latach, byliśmy uwikłani między niechęcią do władzy i systemu, a koniecznością kompromisów i podejmowania rozmaitych oportunistycznych decyzji. Zostaliśmy oduczeni lub nigdy nie nauczyliśmy się ponosić odpowiedzialności za własne wybory. I w tym właśnie widzę źródło naszych obecnych problemów.
A sztuka o czym jest?
- Każdy z nas - a mam tu na myśli nas trzech: Krzysztofa Zaleskiego, Jerzego Satanowskiego i mnie - widzi w niej co innego. Ja napisałem ją jako dramat artysty w relacji do struktur społecznych. Mnie interesował przede wszystkim problem tożsamości. Dla reżysera jest to melodramatyczna opowieść o miłości czystej i miłości grzesznej. O poszukiwaniu ideału i porażce w starciu z realiami rzeczywistości.
Dlaczego zdecydowaliście się panowie właśnie na Poznań?
- Propozycja wyszła od Krzysztofa Zaleskiego od razu z myślą, aby muzykę napisał Jerzy Satanowski, z którym znam się od lat. Natomiast pomysł, żeby zrealizować ją właśnie w Poznaniu w Teatrze Nowym wyszedł od dyrektora Eugeniusza Korina. Teatr Nowy stworzył nam wszelkie warunki do zrealizowania jej tutaj. Jak na obecne warunki jest to produkcja ogromna i niesłychanie kosztowna. Muzyka na żywo, kilkadziesiąt śpiewających osób, kilkanaście ról solowych. To jest również ogromne przedsięwzięcie finansowe.
Ale teatr to przede wszystkim chyba jednak sprawa emocji.
- Chodzi o to, żeby nie pouczać ludzi, żeby nie wygłaszać ze sceny mądrości, ale dać coś takiego, co publiczność mogłaby współprzeżywać. Dużo mówi się w tej sztuce o sprawach ostatecznych. Postmodernizm jakby kazał brać to wszystko w cudzysłów lub nawias, co sprawiało, że widz pozostawał obojętny wobec sztuki. My tego nie chcemy. Oczywiście, ja mówiąc o tym przedstawieniu mogę mówić tylko w swoim własnym imieniu. Otóż ja myślę, że ci ludzie, którzy odbierali przez dwadzieścia lat moje piosenki, odnajdą w tym spektaklu problemy ludzkiej egzystencji z którymi ich zwykle konfrontowałem.