Kosmos namiętności
Oczekiwania były duże. Lem na scenie teatru dramatycznego to przecież wydarzenie właściwie bez precedensu. No a "Solaris", które zaadaptował Stefan Szlachtycz, cieszy się wciąż renomą jednej z najlepszych powieści Lema. Teatr, jak dotąd, jeszcze się z nią nie mierzył (choć przed laty III program PR zrealizował znakomite słuchowisko w cyklu "Codziennie powieść w wydaniu dźwiękowym"), a próby filmowe - choć podjął się ich sam Andriej Tarkowski - zakończyły się niezbyt udanie.
Adaptacja Szlachtycza miała być niegdyś (15 lat temu) prapremierą Starego Teatru; wtedy do realizacji nie doszło. Dziś podjął się jej szczeciński Teatr Polski. Ale o teatralnym "Solaris" przyszło mówić po premierze w kontekście zgoła pozaartystycznym. A że media lubią sensację, konflikt, który poprzedził premierę, żywo rozdmuchały. A było tak: przedstawienie Szlachtycza trwać miało blisko cztery godziny. Gdy reżyser nie zgodził się na skróty - pora zaś była na tego typu decyzję ostatnia: dwa dni przed premierą! - dyrektor Adam Opatowicz, dla dobra spektaklu, dokonał zmian samodzielnie. Reżyser nazwał te zmiany samowolnymi. No i w zaistniałej sytuacji na premierę nie przybył, zostawił jeno swe oświadczenie, które miało być odczytane ze sceny po spektaklu. Nie zostało odczytane. Ale skandal wybuchł i tak. Gazety, telewizja i radio rozkolportowały oświadczenie reżysera, który wyrażał swą niepewność co do autorstwa tak zrodzonego spektaklu, o Opatowiczu zaś, z którym mu się wcześniej pracowało dobrze, pisał jako o dyrektorze z siekierą. I chociaż już w dwa dni po premierze doszło do ugody między stronami, reżyser - aczkolwiek z bólem - spektakl w jego ostatecznym kształcie zaaprobował. Z dystansu rzec zresztą chyba można, że burza wokół "Solaris" w Polskim wywołana została zupełnie niepotrzebnie, a zaszkodziła po trosze wszystkim. Przedstawieniu zaś najbardziej. Trudno je więc recenzować w chwili, gdy powoli, jakby na nowo się tworząc, odzyskuje dopiero wtedy artystyczną równowagę.
"Solaris" Szlachtycza, pomyślane jako studium psychiki współczesnego człowieka, sztafaż sf traktować miało dość umownie. Ambicją reżysera było, by tajemniczą, pełną napięcia fabułę uczynić nośnikiem uniwersalnych, filozoficznych treści. Niestety, spektakl - choć nie pozbawiony urody plastycznej (niepokojąca, zimna, zamknięta w klatkach kabin scenografia Banuchy), pełen przejmującej muzyki (Ostaszewski) - mocno kuleje przemierzając przestrzenie Lemowskiej prozy. Dłużyzny, brak napięcia i wewnętrznego rytmu, który mógłby z szeregu scen uczynić spójną całość. Efekt to zmian i skrótów czy jednak nieudanej adaptacji? Rażą też - swą dosłownością, momentami komiczną - fantomy nawiedzające mieszkańców kosmicznej stacji Solaris. Bo też to, co pokazane, bywa (jak okazuje się po raz n-ty) wrogiem niezwykłości i grozy.
Przedstawienie broni się jednak (może z czasem czynić to będzie skuteczniej?) wagą stawianych pytań, a niektóre dialogi między Kelwinem (Edward Żentara) a Snautem (Jacek Polaczek) - dotyczące granic ludzkiego poznania i kosmosu ludzkich namiętności - wciągają tak, jak to właśnie Lem zakładał. Zwłaszcza Polaczek, którego podszyty sarkazmem Snaut jest ukrytym narratorem tej opowieści, każe myśleć o szczecińskiej inscenizacji jako o przedsięwzięciu, które miało szansę być czymś więcej niż prasową sensacją dnia.