Zwierciadło kosmosu
SCIENCE FICTION miewa się w teatrze z reguły źle. Sceneria i tematyka "kosmiczna" bliższa jest stylistyce filmu. Ale "Solaris", głośna powieść Lema, wykorzystuje gatunkowy sztafaż z umiarem; to raczej filozoficzna przypowieść o granicach ludzkiego poznania niż klasyczny produkt s-f. W połączeniu zaś z przestrzeganiem tak ważnych teatralnych reguło - zakładających jedność miejsca czasu i akcji - stanowi dzieło, które miało prawo kusić scenę. Toteż Szlachtycz uległ pokusie: jego "Solaris" miało być uniwersalnym moralitetem, dyskursem o miejscu współczesnego człowieka we wszechświecie (może po prostu: w świecie?), dla uatrakcyjnienia ubranym w kostium science fiction.
Piszę: miało być, więc sugeruję poniekąd, że nie jest. Lecz to nie do końca tak. Bo "Solaris" spełniło się w tej akurat mierze. Nie jest kosmicznym komiksem przeniesionym na scenę. Usiłuje pytać o rzeczy ważne, nie sili się na efekty rodem z filmów Spielberga. I w swym nadrzędnym przesłaniu - będącym wyrazem wątpliwości wobec sensu ucieczki w gwiazdy przed tym, co zostawiamy tu, na ziemi - jest wierne idei powieści. Ale nie znaczy to jeszcze, że ta wierność starczyła do stworzenia pełnego, dojrzałego spektaklu. Mam wobec niego jedno, generalne zastrzeżenie: że nie udało się znaleźć teatralnego ekwiwalentu dla fascynującej prozy Lema.
W tym miejscu nie można, jak sądzę, pominąć okoliczności, w jakich doszło do realizacji. Spektakl zmienił bowiem swój kształt - tuż przed premierą, spór między reżyserem a dyrektorem teatru (który natychmiast stał się sensacją dla mediów) sprawił, iż trudno było właściwie mówić w chwili, premiery o "gotowym produkcie". I choć dokonane skróty oraz inne, istotne przeróbki tamtej wstępnej (?) wersji były - o ile mogę to ocenić na podstawie dzisiejszego kształtu przedstawienia - uzasadnione, i w efekcie korzystne, to nie ulega też wątpliwości, że pozbawiły spektakl rysów własnych. Zatarły to, co było pierwotną artystyczną intencją. Na dobrą więc sprawę nie ma "Solaris" swego autora. Dla pełnej jasności: nie o nazwisko mi chodzi. Ale o to, co czyni z martwej litery wypowiedź osobistą, żywą. Ot, paradoks: słuszne poprawki, a spektakl jakby niczyj, blady.
Aczkolwiek broni się przecież na paru frontach. W ostatniej wersji zda się porządnie poukładany. Lecz nie może się na tyle rozpędzie, zabrzmieć dramatem prawdziwym, by jego filozoficzne przesłanie stało się dla widza czymś budzącym emocje.
Choć ma ku temu sporo przesłanek. Przecież w sferze czysto fabularnej jest to opowieść miłosna. Oto na stacji "Solaris" zjawia się Kelvin (Edward Żentara), naukowiec, mający zbadać przyczyny dziwnego zachowania załogi tej stacji. W niezwykłej, pełnej grozy atmosferze niełatwo o wyjaśnienie zagadek. Ale Kelvin-detektyw jest tu mniej ważny od Kelvina-kochanka. Pod wpływem miłości do tajemniczo wykreowanego przez solaryjski ocean fantomu swojej, od lat nieżyjącej, dziewczyny, Harey (Beata Kozikowska), doznaje przemian tak głębokich, iż ostateczna utrata i tej miłości czyni zeń zupełnie innego, bogatszego wewnętrznie człowieka. O ile jednak w powieści przemiana ta nakreślona została sugestywnie, a nawet przejmująco, o tyle na scenie brak jej sił, pobrzmiewa szlachetną, ale pustą deklaratywnością. Trudno rzec, do jakiego stopnia jest to wina aktorów (chociaż od aktora klasy Żentary oczekiwać by można czegoś więcej niż "drewnianego" wizerunku zakochanego mężczyzny), a ile zawiniły zubożające psychologiczną motywację, choć konieczne scenicznie, skróty.
Partnerem w dyskusjach o solaryjskim oceanie i sensie życia (nie tylko w kosmosie) jest Snaut (Jacek Polaczek). Postać, która w sztuce dobrze się mieści. Jest kimś w typie ukrytego narratora. Cyniczny, ale wrażliwy, obdarzony sarkastycznym humorem, czuje najpełniej może - bo z dystansu, którego Kelvin, odurzony uczuciem, jest pozbawiony - cały solaryjski dramat. A że w roli tej jest najwięcej miejsca na wewnętrzną komplikację - Polaczek korzysta z tego skwapliwie i umiejętnie. Ale nie udaje mu się, podobnie jak Żentarze, tchnąć ducha w długie rozmowy, jakie prowadzą Snaut i Kelvin. Ich sporom brak nerwu, są pozorne, rezonerskie, a bywa, że banalne. Kto wie, czy akurat tu powieść nie trąci nieco myszką?.
Niewątpliwym jej walorem jest za to zagadkowa atmosfera, nastrój z pogranicza horroru. O ile ów nastrój udaje się chwilami nieźle spektaklowi przekazać (muzyka Ostaszewskiego, piękne wokalizy Banaszak, interesująca, acz kontrowersyjna scenografia: zimna, metalowa, spłaszczająca przestrzeń i - w nieco kiczowatym stylu - wykorzystująca lasery i dymy) o tyle sama zagadka zbytnio rozprasza się w dialogach, nie trzyma napięcia. Całe szczęście wspomniane wyżej skróty i poprawki są ratunkiem dla wielu scen. Zniknęła fizyczna siła pięknej Harey, która na premierze rzucała Kelvinem niby zabawką, a koszmary, głównie te prześladujące Snauta, stały się mniej dosłowne (a była to już ta dosłowność, która budziła mimowolny śmiech).
Podsumowując: duży wysiłek, jaki niewątpliwe włożono w ten spektakl, nie odpłacił teatrowi tak, jak tego oczekiwano. Choć więc dojrzał on do premiery, uładził się wewnętrznie - nie udało mu się zbudować świata na miarę nie tylko kosmicznego, ale i ludzkiego dramatu. Zwierciadło, w jakim odbijają się nasze lęki oraz pragnienia niezbadany kosmos, jawi się tutaj jako lustro chłodne i cokolwiek bez wyrazu.
Mimo wszystko - warto się w nim jednak przejrzeć.