Kosmos między nami
Wiem, że przymierzał się pan już do wystawienia "Solaris" w teatrze. Dlaczego tak pana ono przyciąga? Najlepsza to powieść Lema, ale teatr jej dotąd nie dotykał, z powodów i obaw różnych.
Stefan Szlachtycz: - I te obawy trwają. Zostaje wierzyć, że przedstawienie je rozwieje. Na jego pomysł wpadłem 15 lat temu; prowadziłem już na temat inscenizacji zaawansowane rozmowy w krakowskim Starym Teatrze. Ale teatr się wykręcił i pozostałem z jedną trzecią napisanej adaptacji. Zainteresowania jednak dla teatralnej wersji "Solaris" nie straciłem. Odkryłem już dawno, że jest to tekst szalenie teatralny, nawet mnie zdumiewało, że nikt na to wcześniej nie wpadł.
Był film, teatr radiowy - emitowany w III Programie.
S.S.: - Ja też mam robić z tego coś dla radia i telewizji. Teatr jest przecież w tę powieść wkomponowany modelowo. Niewielka liczba osób, jedność miejsca i czasu, postaci wyraziste, spięcia dramatyczne... Sądzę, że to tworzywo bardziej może teatralne niż filmowe. W filmie akcesoria kosmiczne muszą zarżnąć sens albo swoim natłokiem, albo swoją prymitywnością. A na scenie można je pokazać umownie. Bo to przecież nie jest jakaś futurologiczna powieść. Lem udowadnia, że to co się dzieje między ludźmi, dzieje się poza czasem. Relacje bezpośrednie: takie jak miłość, ambicja, zazdrość, tchórzostwo, konformizm są zawsze takie same. Prawda - genialnym pomysłem Lema, futurologicznym właśnie, jest to, że chodzi tu o miłość z fantomem. Ale to nie jest szczególnie nowe, już motyw Pigmaliona wynikał z tego pomysłu. Stwór uczłowieczony, miłością czy innym ludzkim uczuciem, pojawia się często w filmach.
Choćby w "Terminatorze"...
S.S.: - No, na przykład. To jest motyw popularny w dzisiejszej kulturze. Ale przecież walor Lema nie na tym polega, że wymyśla coś, czego nie wymyślił nikt inny.
Czy on sam nie miał żadnych obaw w związku z adaptacją?
S.S.: - Strasznie się bał, bym mu nie zrobił czegoś takiego jak Andriej Tarkowski, który przed laty "Solaris" sfilmował. Ale ja, jeśli mi rzec wolno, stanąłem w przeciwieństwie do Tarkowskiego - po stronie Lema. Tarkowski napisał swoje "Solaris", wyposażył je w typowo radzieckich bohaterów, fabułę rozwodnił i zniszczył syntetyczność, zwartość opowieści. To było nudne, napuszone. Na szczęście obejrzałem jego film już po napisaniu adaptacji.
Powieść jest fascynująca. Czyta się ją jak świetny kryminał. Lecz pod tą powierzchnią kryje się kawał filozoficznego traktatu.
S.S.: - Czy mi się udało dźwignąć to, co w "Solaris" stanowi wartość najcenniejszą - ocenią widzowie. Starałem się pogodzić walory akcji z filozoficznym przesłaniem. Nie taję, że szczególnie wyeksponowałem wątek sentymentalno-miłosny. Sądzę bowiem, że "Solaris" to rzecz o uczuciach, a uczucia zawsze rozkwitają na tle jakiejś rzeczywistości. Przy czym uczucia stanowią constans, a to podłoże filozoficzno-religijne jest odniesieniem do konkretnego czasu, do jakiejś rzeczywistości.
"Solaris" było pisane przed wielu laty...
S.S.: - Nie ulega wątpliwości, że dziś napisałby je Lem inaczej, ale nie zmieniłby sensów tej powieści. Byłyby pewnie konieczne drobne poprawki natury technicznej. Ja sam zostałem zmuszony do takiej. Lem pisał swą książkę, gdy nie wymyślono jeszcze (notabene w Polsce) lasera, i wprowadził do akcji promienie Roentgena. Zamieniłem je na laser.
Jak pan sobie poradził ze scenerią bazy kosmicznej? Lem nadał ważną rolę otoczeniu, które współtworzy klimat opowieści.
S.S.: -Wydaje mi się, że się dogadaliśmy ze scenografem w tej kwestii. Scenografia ogranicza się do zasadniczych funkcji, unikamy bajerów kosmonautycznych. Udawanie przyszłości zawsze jest żałosne. Chcemy zresztą, żeby widz zapomniał, że to się dzieje w niezwykłych warunkach. Człowiek ma dar oswajania, adaptowania do każdych warunków. Dlatego zawsze mnie złościło, że film pokazywał ludzi w obozach wyłącznie jako tragicznych i smutnych. A oni się przystosowywali, ratowali żartem. Natomiast u Tarkowskiego wszystkie kwestie wygłaszają smutasy - z patosem, jakby cytowali złote myśli. Ja spróbowałem wydobyć z Lema zawarty w jego powieści dowcip.
S-f była w PRL namiastką mówienia o rzeczywistości. Lema nie dotyczyło to niby wprost, bo politykę omijał, ale uniwersalność jego książek nadawała jego pytaniom o prawdę, sens i cel życia, granice poznania wagę zagadnień aktualnych. Czym dla pana jest science-fiction?
S.S.: - Zawsze była mi bliska. Dziś przeżywa ogromny kryzys...
Ekspansja fantasy...
S.S.: - Właśnie, science się wyeliminowało, tylko fikcja została - a sama bajeczność mnie nie pasjonuje. Ten kryzys to wynik nadmiernej mody na s-f panującej przez lata. A to typowe, że po fali zainteresowania musi przyjść zniechęcenie... Próbowałem już s-f jako realizator. To trudne, ale nie beznadziejne zadanie.
Poza tym mam w dorobku film według Parnickiego (Tylko Beatrycze - przyp. ADL), a to... też pisarz s-f. Bo przeszłość, która była dlań tworzywem, nie istnieje tak samo jak przyszłość. Muszę jednak powiedzieć, że pisarz ma nad reżyserem przewagę, bo szczegóły niewygodne w opisie pomija, a reżyser musi je przecież pokazać. Poznawałem więc przy okazji paru zadań reżyserskich historię - tak jak teraz wkroczyłem w przyszłość.
Przeszłość siostrą Jutra?
S.S.: - Obie nie istnieją, są więc nieprawdą, a jednocześnie prawdą przecież - o naszej współczesności.