Artykuły

Świętoszki kanonizują obrazoburcę

Sytuacja w Starym Teatrze jest bardziej skomplikowana i trudno ją zrozumieć bez wskazania przyczyn. Napięcie wokół narodowej sceny było zawsze, bo też spotykają się w krakowskim teatrze najbardziej wybujałe artystyczne osobowości. Dyrektor Tadeusz Bradecki (1990-1996), jeden z najzdolniejszych reżyserów swojego pokolenia, po rozgrywkach skłóconych stronnictw - musiał odejść. Forsowana przez reżyserów Krystyna Meissner (1997-1998) - odeszła. Jerzy Bińczycki przypłacił krótką dyrekcję zawałem i śmiercią w 1998 r. - pisze Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej.

Klata zrobił spektakl o zagubionym współczesnym artyście-idolu, który zmaga się z własnymi obsesjami. Nie brak w przedstawieniu motywów chrześcijańskiego nawrócenia. Ale teraz można przeczytać, że to pornografia - pisze publicysta "Rzeczpospolitej".

Dyrekcja Starego Teatru zdecydowała się wczoraj zawiesić próby do "Nie-boskiej komedii", o której scenariuszu, kalającym rzekomo świętości, donosił krakowski "Dziennik Polski", dodając, że z prób zrezygnowało kilku ważnych artystów. Tymczasem wczorajsze oświadczenie podpisała nie tylko dyrekcja, ale i cały zespół aktorski.

Świętoszki kanonizują obrazoburcę

Nie oznacza to przyznania się do popełnionych i niepopełnionych błędów, ponieważ najważniejsza informacja w oświadczeniu dotyczy zapewnieniu aktorom spokoju na scenie, również w pracy nad "Nie-boską komedią", do premiery której wcześniej czy później dojdzie. Efekt polemiki prowadzonej na łamach "Dziennika Polskiego" dało się łatwo przewidzieć - dyrekcja i zespół się skonsolidowały. Po raz pierwszy od wielu tygodni Stary Teatr może wystąpić w mediach nie jako zespół głęboko podzielony, lecz zjednoczony.

Trudno się dziwić. Gdy rozmawiałem z jedną z aktorek, które zrezygnowały z udziału w próbach, podkreślała, że jest wściekła na postawę mediów, które, cytuję, "węszą w teatrze za krwią". Nie chciała komentować przebiegu prób do "Nie-boskiej komedii", ponieważ jest to niezgodne z kodeksem aktorskim.

Ale nie wszyscy tak uważali. Dlatego relacje na temat scenariusza tworzonego na kanwie "Nie-boskiej komedii", w nawiązaniu do wcześniejszej inscenizacji Konrada Swinarskiego, znalazły się w prasie z tyle ostrym, ile naiwnym komentarzem o kalaniu świętości. Pierwszym grzechem naiwności jest oburzenie na fakt, że utwór stanowił jedynie inspirację do powstania nowego spektaklu. Każdy, kto bywa w teatrze, zdaje sobie sprawę, że klasyka poddawana jest przeróbkom. Każda sztuka Szekspira ma swój pierwowzór w znanym już motywie. Oczywiście trudno uważać każdego współczesnego dramaturga za geniusza, ale robienie ludziom wody z mózgu też nie jest idealnym rozwiązaniem.

Zajmuję się krytyką teatralną od dwudziestu lat i już po pierwszym przeczytaniu doniesień "Dziennika Polskiego" nie miałem wątpliwości, że powstaje spektakl będący grą ze stereotypami, prowokujący stereotypami - również w celu ich ośmieszenia. Temat jest drażliwy - to antysemityzm, ale ten wątek w twórczości Krasińskiego był już wielokrotnie omawiany, a hrabia Zygmunt, delikatnie mówiąc, o Żydach nie był najlepszego zdania. Tym bardziej należy odróżnić operowanie stereotypami od kpiny z nich. A już na pewno nie pisać recenzji przed premierą. Media muszą reagować szybko, ale bez przesady.

Komentarza wymagają też akapity o tym, że Konrad Swinarski, który poprzednio wystawiał w Starym Teatrze "Nie-boską komedię", był świętością. Tak może mówić ktoś, kto nie ma zielonego pojęcia o polskim teatrze. Swinarski był wyklinany jako homoseksualista, a także "niemiaszek", bo nawet nie dziadek, tylko jego ojciec był żołnierzem Wehrmachtu!

Każdy, kto choć trochę zna się na teatrze, uśmiechnie się, gdy po latach świętoszki kanonizują obrazoburcę, tylko po to, by przywalić współczesnym artystom. To hipokryzja bez precedensu. Ale nie dziwmy się: Pina Baush, której niemieccy mieszczanie przerywali spektakle, wypominając marki wydane na nią z publicznej kasy - jest dziś w światowym teatrze co najmniej beatyfikowana, a może nawet święta.

Burza w szklance wody

Nie mam wątpliwości, że zamieszanie wokół Starego Teatru i teatru w ogóle bierze się też z faktu, że mówią o nim również ci, którzy do niego nie chodzą. Ręka do góry, kto był ostatnio w teatrze! Ręka do góry, kto oglądał spektakle Krystiana Lupy i Jana Klaty, dzięki którym teatr trafiał na pierwsze strony gazet. Nawet jeśli ktoś podniósł rękę, za co dziękuję, mam prawo zaocznie stwierdzić, że nie ma ich wielu.

Obecność polskiego teatru w zbiorowej świadomości ogranicza się do tego, że komentatorzy życia politycznego i sportowego popisują się banalnymi metaforami o aktorach sceny politycznej albo mówią o spektaklu w kontekście kiepskiego meczu kadry narodowej. I to jest dopiero kalanie teatralnych świętości. Niestety: nikt nie protestuje!

Proszę zwrócić uwagę, w jakich momentach teatr mógł liczyć na zainteresowanie w ostatnich latach, poza sytuacjami, gdy umierali wielcy aktorzy. Nie wtedy, gdy Krzysztof Warlikowski w miniony czwartek miał znakomitą premierę w prestiżowej monachijskiej operze. W cyrku polskich mediów teatr mógł liczyć na zainteresowanie, gdy - proszę wybaczyć celowo wyśrubowaną prowokacyjność - znana aktorka pokazała d... reżyserowi, gdy aktorka nazwała pewnego dyrektora pedałem. Albo ostatnio, gdy kilkunastu widzów przerwało spektakl "Do Damaszku" w Starym Teatrze, gdzie na początku 2013 r. dyrekcję objął Jan Klata.

Czy nawet jeśli powyższe wydarzenia zbulwersowały kogoś - postarał się zgłębić przyczyny kontrowersyjnych sytuacji, poszedł na spektakl, wyrobił własne zdanie? Wątpię. Lepiej skazywać zaocznie.

Nawet ludzie, którzy na co dzień korzystają z najnowocześniejszych technologii, nie chcą przyjąć do wiadomości, że teatr jak każde inne medium, zmienia się. Dlatego zamiast wystawiać klasyczne teksty, reżyserzy, jak choćby Krystian Lupa, wolą opierać się na improwizacjach aktorów, tkać spektakl z przetworzonych przez nich tekstów. Oczywiście nie każdemu taki nowy teatr może się podobać. Joannie Szczepkowskiej się nie podobał - zrobiła demonstrację i świat się nie zawalił. Mieliśmy aferę z "pedałami w teatrze". Burza w szklance wody się skończyła.

Zawał serca

Sytuacja w Starym Teatrze jest bardziej skomplikowana i trudno ją zrozumieć bez wskazania przyczyn. Napięcie wokół narodowej sceny było zawsze, bo też spotykają się w krakowskim teatrze najbardziej wybujałe artystyczne osobowości. Dyrektor Tadeusz Bradecki (1990-1996), jeden z najzdolniejszych reżyserów swojego pokolenia, po rozgrywkach skłóconych stronnictw - musiał odejść. Forsowana przez reżyserów Krystyna Meissner (1997-1998) - odeszła. Jerzy Bińczycki przypłacił krótką dyrekcję zawałem i śmiercią w 1998 r.

Pod koniec drugiej kadencji Mikołaja Grabowskiego (2002-2012) również na tle spodziewanej sukcesji zaczęło się kotłować. Nic dziwnego: w Polsce są tylko dwie narodowe sceny dramatyczne dysponujące dużym budżetem i dające prestiż - w Warszawie i Krakowie. Dlatego walka o dyrektorski fotel od początku była ostra. Jak przed wolną elekcją forsowano własnych kandydatów. Krystian Lupa poparł Grzegorza Jarzynę, mającego sukcesy w TR Warszawa. Mikołaj Grabowski wskazał na Jana Klatę, który odnosił w krakowskim teatrze sukcesy i był dobrze przyjmowany przez zespół. Mocnym kandydatem był Bartosz Szydłowski, szef Łaźni Nowej i festiwalu Boska Komedia. Minister kultury Bogdan Zdrojewski przychylił się jednak do werdyktu jury konkursowego i przystał na kandydaturę Klaty.

Bynajmniej nie oznaczało to zawieszenia broni. W kulisach wciąż trwała bitwa, podsycana ambicjami, ale także sprawą w czasach kryzysu niebanalną, czyli etatami. To o nie rozpoczęła się wojna, gdy Jan Klata zwolnił pierwszych aktorów. Trzeba dodać, że niefortunnie, bo w trakcie sezonu, co jest wbrew obyczajom teatralnym. Dyrektor tłumaczył się jednak, że scena jest tak obciążona kosztami osobowymi, że trudno jej będzie działać. Jedną z konsekwencji zwolnień była zmiana repertuaru. Na pewno szkoda, że nie jest grany choćby "Pan Tadeusz" Mikołaja Grabowskiego, bo to nie tylko inscenizacja lektury, ale i ważny głos o Polsce po katastrofie w Smoleńsku.

Kolejną odsłonę konfliktu stanowiła pierwsza dyrektorska premiera "Do Damaszku" według Augusta Strindberga. Klata zrobił spektakl o zagubionym współczesnym artyście-idolu, który zmaga się z własnymi obsesjami. Nie brak w przedstawieniu motywów chrześcijańskiego nawrócenia. Teraz można przeczytać, że to pornografia. Widziałem wiele spektakli epatujących obscenicznością. "Do Damaszku" do nich nie należy. Jedna symulowana scena erotyczna w kostiumach nie odstaje od aury Strindberga, który nie był grzecznym chłopcem.

Spektakl może nie wszystkim się podobać. To inna sprawa. Osobiście wolę "Trylogię". Ale na pewno nie było skandalu, który zasłużyłby sobie na protest grupy widzów podczas przedstawienia. Obawiam się, że nie rozumieli konwencji i nawet to rozumiem. Spektakle miewają skomplikowaną konstrukcję, mnożą wielopiętrowość znaczeń, ironii i prowokacji. Ale przecież nikt myślący, kto był już w teatrze, nie może utożsamiać aktorów z postaciami. Tymczasem do Doroty Segdy, która grała kiedyś św. Faustynę, krzyczano: "Byłaś dla nas kiedyś Faustyną, teraz jesteś nikim".

Jakoś nikt nie odwiedza Teatru Polskiego w Warszawie, gdzie kreujący niegdyś postać kardynała Wyszyńskiego Andrzej Seweryn interpretuje w "Końcówce" Samuela Becketta postać Hama, stylizując go na Antychrysta. Nikt nie krzyczy: "Byłeś dla nas kardynałem Wyszyńskim, a teraz jesteś Antychrystem!".

Muszę dodać, że cała sytuacja doczekała się ironicznego komentarza aktorów Starego Teatru. Żartują sobie na temat postaci granej przez Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik w "Krumie" Krzysztofa Warlikowskiego. Postać nazywa się, cytuję, Dupa. Jak Państwo sądzą: czy dojdzie do kuriozalnej sytuacji, gdy na widok Hajewskiej-Krzysztofik widzowie zakrzykną: "Byłaś dla nas kiedyś Dupą, teraz jesteś nikim"?

Na koniec chciałem przypomnieć, że o gustach się nie dyskutuje. Każdy ma do nich prawo, co nie oznacza, że warto przerywać spektakle. W pięknym Krakowie jest wiele scen różniących się artystycznym profilem. Jest Łaźnia Nowa, Słowacki, Bagatela i Ludowy. Tych, którzy uważają, że we wszystkich teatrach muszą się czuć jak u siebie - bałbym się, bo pachnie mi to radziecką urawniłowką. Dlatego nie przenoście do Krakowa atmosfery politycznych awantur ze stolicy.

A jeśli już ktoś ceni sobie stadionowy tryb rozmowy - niech obejrzy "Zemstę" w warszawskim Och-Teatrze, spektakl o kibolstwie zagarniającym coraz większe sfery życia społecznego. Może się nie podobać. Ale mam nadzieję, że nikt z tego powodu nie przerwie wieczoru. Zrywało to się sejmiki. Często na zlecenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji