Artykuły

Powymazywaniec

Gdyby poprzestać na opiniach warszawskich recenzentów, "Wymazywanie" Thomasa Bernharda w reżyserii Krystiana Lupy udało się nadzwyczajnie.

Nie pamiętam, żeby w minionej dekadzie gazety z lewa, prawa i środka były równie zgodne: wydarzenie sezonu, nie ma co do tego dwóch zdań.

Byłbym ostrożniejszy. Po pierwsze, sezon się jeszcze nie skończył. Po drugie, odwykliśmy w Warszawie od do­brego teatru, więc w każdym przedstawieniu, które wy­rasta ponad przeciętność, skłonni jesteśmy upatrywać ar­cydzieła. Jeśli o mnie chodzi, w dorobku Krystiana Lupy widzę, jak dotychczas, dwa bezsporne arcydzieła, to zna­czy "Braci Karamazow" i "Kalkwerk", i nie uważam, żeby to by­ło mało, zwłaszcza że oba spektakle powstały w tej samej dekadzie lat dziewięćdziesiątych (która, nawiasem mó­wiąc, była okresem wyjątkowo Lupie sprzyjającym: w tych właśnie latach ustabilizowała się jego pozycja mi­strza, otoczonego gromadką wiernych egzegetów, uczniów i naśladowców). Dziś dość powszechne staje się przekonanie, że wszystko, co wychodzi spod ręki Lupy, naznaczone jest charyzmatycznym piętnem geniuszu i ja­ko takie nie podlega dyskusji. Podziwiam Krystiana Lupę, ale nie przypisuję mu artystycznej nieomylności (nawet je­śli jest, jak chcą jego wielbiciele, papieżem polskiego te­atru). Mam w pamięci przedstawienia pomniejsze, jak choćby "Rodzeństwo", "Sztuka", "Kant" czy "Prezydentki", z tejże pamięci najchętniej wyrzuciłbym przedsięwzięcia w ro­dzaju "Maltego", zachowując z kolei spektakle, które, choć może nie pretendowały do arcydzielności, wydały mi się wybitne, jak "Marzyciele", "Szkice z Człowieka bez właściwości" czy pierwsza część "Lunatyków". "Wymazywanie" może się mniej lub bardziej podobać, są w nim sceny olśniewające i sceny przeraźliwie nudne, cokolwiek jednak sądzić, jest to przedstawienie, które właśnie wymaga dyskusji - w pewnym sensie ono samo jest steatralizowaną dyskusją czy nawet sporem, który - jak mi się wydaje - Lupa pro­wadzi sam ze sobą na oczach publiczności. W tym sensie skłonny byłbym odbierać "Wymazywanie" jako spektakl swoiście graniczny, w którym Lupa dokonuje pewnego podsumowania. Myślę, że odbywa się ono na bardzo róż­nych poziomach - także, albo nawet przede wszystkim, na poziomie bardzo osobistym. Czego tu rzecz jasna ko­mentować nie zamierzam, jedno tylko podkreślając: god­na uwagi jest zażyłość Lupy z tekstem Bernharda; tek­stem, który go wyraźnie pociąga i odpycha, którego lek­tura jest zarazem przymusem i bólem. W jakiejś mierze Lupa tłumacząc Bernharda "przepisuje" go, wkłada w je­go ostatnią prozę bodaj więcej niż tam naprawdę jest. Punkt wyjścia jest prosty: mieszkający w Rzymie Franz Jo­seph (w tej roli Piotr Skiba) otrzymuje depeszę, że jego rodzice i brat zginęli w wypadku samochodowym. Franz Joseph udaje się do rodzinnej miejscowości w Austrii na pogrzeb. W sensie fabularnym to w zasadzie wszystko, ale rzecz przecież nie w fabule. Materia wypełniająca sze­ściogodzinne przedstawienie to głównie retrospekcje czy, by się tak wyrazić, wspomnienia, sny, myśli, które Franzo­wi Josephowi, będącemu w jakiś sposób porte-parole Bernharda, pozwalają dokonać morderczego i bezlitosne­go rozrachunku z własnym życiem. Bernhard pragnie rze­czy niemożliwej: stojąc na progu śmierci dostrzega fałsz całego życia, które w gruncie rzeczy chciałby unieważnić czy też wymazać. Pytanie: czy wymazać po to, żeby znisz­czyć, czy po to, żeby odsłonić coś, co może kryje się pod spodem? Ten radykalny gest ma wieloraki sens symbolicz­ny, dotyczy zarówno egzystencji, jak i sztuki. Pokusa wyma­zania wynika z zaprzeczenia, to jest jakby niezgoda na sa­mego siebie, całego siebie. I oczywiście na tej czystej nega­tywności można by poprzestać, godząc się na egzystencjal­ną klęskę. Ale możliwe jest też inne znaczenie wymazywa­nia: wymazać siebie starego po to, żeby mógł się narodzić ktoś nowy. Byłoby to coś w rodzaju zrzucenia skóry.

Temat duchowej przemiany czy odnowy nie jest w te­atrze Lupy niczym nowym, wydaje się jednak, że tym ra­zem podjęty został z wyjątkową pasją. Może dlatego wła­śnie odbieram to przedstawienie jako graniczne: stanowi ono jak gdyby artystyczny bilans zamknięcia, poprzedzają­cy - jak się wolno spodziewać - kolejne, nowe otwarcie. Nawiasem mówiąc, poprzednią cezurą w twórczości Lupy był, wydaje mi się, "Kalkwerk", w którym do ostateczne­go stężenia został doprowadzony teatr jako laboratorium absolutu. Po "Kalkwerku" Lupę wyraźnie zaciekawił społecz­ny, duchowy i kulturowy wymiar dwudziestowiecznego kryzysu, stąd swoiście panoramiczni "Lunatycy", w których obok dobrze już znanego, "mistycznego" skupienia, obok tonu serio pojawiają się komizm i rodzajowość. Co się po­jawi po "Wymazywaniu", ku czemu obróci się teatr Lupy, jak będzie wyglądać "Mistrz i Małgorzata"? - trudno wyroko­wać. Na razie można tylko powiedzieć, że "Wymazywanie" jest swego rodzaju antologią teatru, jaki Lupa dotychczas uprawiał. Muszę przy tym powiedzieć, że podziwiam au­toironię i odwagę Lupy - rzeczywiście trzeba klasy, żeby przedstawiać kolejne sceny, którym zdaje się towarzyszyć niewypowiedziany głośno komentarz: patrzcie, oto moje środki, oto moje chwyty, oto moje manieryzmy. W isto­cie, w warszawskim przedstawieniu nie ma niczego, cze­go by się u Lupy już kiedyś nie widziało, to jakby sekwencja autocytatów, często zresztą o tyle subtelnych, że wła­śnie wprowadzających element ironii. Na przykład, jeśli ma się w pamięci "Braci Karamazow" jako swoisty traktat o poszukiwaniu Boga, to godna uwagi wydaje się w "Wy­mazywaniu" postać kardynała Spadoliniego, w którego oso­bie - notabene kochanka matki Franza Josepha - cała pro­blematyka religijna znika, a w jej miejsce pojawia się, trak­towana z lekka humorystycznie, kwestia obyczajowo-psy­chologiczna. Między świętym starcem Zosimą a pragma­tycznym i umiejącym korzystać z życia watykańskim urzędnikiem jest zasadnicza różnica, która pewnie coś w teatrze Lupy zmienia. Inny przykład: straszliwe tyrady, które wypowiada Franz Joseph, przywodzą na pamięć obłąkane monologi Konrada z "Kalkwerku", nawet sytuacja zadręczania słuchacza jest podobna (odpowiednikiem Konradowej jest w "Wymazywaniu" uczeń Franza Josepha, Gambetti). O ile jednak słuchając tokującego w nieludz­kim napięciu Konrada miało się wrażenie, że za chwilę rozpęknie się przestrzeń i ukaże się istota rzeczy, o tyle gadanina Franza Josepha wzbudza śmiech, a z czasem iry­tację, ponieważ cechuje ją to, co jest generalnie charakte­rystyczne dla Bernharda, a co Lupa w swoich zapiskach nadzwyczaj celnie nazwał upierdliwością.

Te dwa drobne przykłady wskazywałyby, że Lupa chciałby świętych i geniuszy sprowadzić na ziemię czy w każdym razie pokazać odwrotną stronę tego, co kiedyś miało wymiar absolutny. Myślę, zresztą, że ironia i dystans są głównymi cechami "Wymazywania", które na dodatek w najlepszych swoich partiach jest przedstawieniem nie­odparcie komicznym. Co może by świadczyło o tym, że nowy kształt teatru Lupy rodzi się przez śmiech (tu aku­rat specyficzny, bo drwiący, sarkastyczny, szyderczy). W każdym razie na widowni od czasu do czasu daje się słyszeć głębokie basowe "He, he": to Lupa, który siedzi na balkonie, skąd czasami odzywa się jako narrator, daje wyraz swemu rozbawieniu. Osobiście ten śmiech reżyse­ra odbieram jako integralną część przedstawienia.

Niezależnie od rozmaitych rozrachunków i pora­chunków, jakie Lupa uprawia ze swoją przeszłością osobistą i artystyczną, godne uwagi jest to, że aspekt, by tak rzec, metateatralny czy autoironiczny nie prze­słania aktorów (może najbardziej instrumentalnie po­traktowany został Andrzej Szeremeta w roli ucznia Gambettiego, ale też i rezultat wydaje się umiarkowa­nie ciekawy). Najciekawszy efekt powstaje wtedy, gdy ironia Lupy trafia na kontrironię aktora czy ściślej bio­rąc aktorki. Było do przewidzenia, że ze spotkania Mai Komorowskiej z Krystianem Lupą powinno wyniknąć coś ciekawego, ale to, cośmy zobaczyli, przeszło naj­śmielsze oczekiwania. Jeśli cokolwiek w "Wymazywaniu" jest wydarzeniem, to właśnie rola Komorowskiej, któ­ra gra lekko sfiksowaną poetkę, zaprzyjaźnioną z Fran­zem Josephem i młodym filozofem Aleksandrem (Wal­demar Barwiński). Co Komorowska ze sobą zrobiła, nie umiem powiedzieć, dość że po scenie chodzi mło­da kobieta z rozpuszczonymi włosami, która zdaje się prześwietlona jakąś niepojętą jasnością, jakby blaskiem innego świata. Może dlatego tak jest, że Maria pojawia się we wspomnieniach i w snach Franza Josepha, więc jest poniekąd niematerialna? A zarazem jest kimś, kto w pewnym sensie stawia Franzowi Josephowi opór, kto relatywizuje czy ironizuje jego bombastyczną przesadę myśli i słów, kto być może wskazuje na inną możliwość artystycznego istnienia. Jeśli tak, to może wolno by się pokusić o taką oto supozycję, że Komorowska jest głównym przeciwnikiem i zarazem partnerem w owym teatralnym sporze, jaki wiedzie Lupa w "Wymazywaniu". Tak czy inaczej wszystkie słabości i nudziarstwa "Wyma­zywania" gotów jestem puścić w niepamięć dla tych pa­ru scen z udziałem Mai Komorowskiej.

Oczywiście nie od dziś wiadomo, że Lupa wydobywa z aktorów całkiem nowe tony i w warszawskim przedsta­wieniu są na to, może nie tak spektakularne, lecz godne odnotowania, przykłady. Oto Marek Walczewski w roli kardynała Spadoliniego: dawno nie oglądany w tak znako­mitej formie, jakże zarazem odmienny od swego najczę­ściej ogrywanego wizerunku - wyciszony, spokojny, bez złudzeń, trochę chyba cynik i sybaryta, kompletne zaprze­czenie człowieka religijnego, natomiast wzór watykań­skiego dygnitarza.

Marcin Troński: fabrykant kapsli, trochę niezguła z nie­rozgarniętą twarzą, przykrótkie spodnie od garnituru czy­nią zeń ostatniego melepetę; prawie nic nie mówi, ale pa­roma znakami buduje wyrazistą postać. Duże zaskoczenie.

Ale największe dla mnie zaskoczenie to Zygmunt Ma­lanowicz w roli wuja Georga, domorosłego filozofa, jak­by prefiguracji wszystkich zgorzkniałych gaduł Bernhar­da. Niemożliwie śmieszny, zrobiony w każdym calu, od loczków na głowie po manieryczny głos, Schopenhauer z operetki.

Oglądałem "Wymazywanie" w wersji sześciogodzinnej, za jednym zamachem, choć zwykle pokazywane jest w dwa wieczory, czyli dwa razy po trzy godziny. Nic mi do tego, ale gdyby to ode mnie zależało (gdybym był na przykład dyrektorem Cieślakiem), zażądałbym od reżysera skró­tów. Jeden wieczór, cztery godziny, byłoby to z pożytkiem dla dzieła i widzów.Co prawda na koniec większa część sali urządziła stojącą owację. Tłumaczę to tylko jednym: widzowie chcieli rozprostować kości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji