Artykuły

Ale draka! - ktoś umiera na raka

"Draka" Natalii Fijewskiej-Zdanowskiej w reż. autorki w Teatrze Młyn w Warszawie. Pisze Adriana Prodeus, członek Komisji Artystycznej XX Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

"Draka" pochodzi z gwary warszawskiej. Jak pisał Wiech, początkowo wyraz ten oznaczał uliczną bójkę, a w czasach powojennych jakiekolwiek widziane tam zabawne, oryginalne zjawisko: "draką jest pojawienie się dorożki konnej, powożonej przez siedzącego na koźle, zalanego w pestkę eleganckiego pasażera, podczas gdy dryndziarz śpi snem sprawiedliwego na poduszkach swego wehikułu. Drakę stanowi korowód studentów, idących dla kawału gęsiego na ulicy. Dracznie wygląda towarzystwo wracające o świcie z balu w bibułkowych szyszakach i papierowych fezach." Znaczenie tego słowa poszerzyło się wchodząc do potocznej polszczyzny. Kojarzymy je dziś z grandą, chryją i hecą.

Spektakl sióstr Fijewskich, grany na scenie Staromiejskiego Domu Kultury, na pewno draką nie jest. To sprawnie poprowadzony melodramat, pełen rubasznego humoru, który gatunkowo przynależy do formuły teatru mieszczańskiego. Owszem, błyskotliwie operuje "warsiawskiem charakterkiem" i czuć w każdej frazie, że wyrasta stąd, z tego miasta. Jednak nie jest to spektakl o stolicy. W przeciwieństwie do Nowej Warszawy Stanisławy Celińskiej czy do kabaretu Pożar w burdelu Michała Walczaka to spektakl o ludzkich troskach, niezależnych od miejsca zamieszkania. Warszawa jest tu symbolem wiecznej szarugi, mglistej pogody jako stanu ducha. Owszem, karykaturalne postaci wyrastają z miejskiego folkloru: "baba uliczna" czyli jednoosobowy chór mogłaby znaleźć się w wierszu Mirona Białoszewskiego, a Panią Lusię, "ruchliwą, zrzędliwą, krzykliwą, przy okazji w zaawansowanej ciąży", wyjęto z filmów Stanisława Barei. Lecz pretensje i żal bohaterów Draki nie są adresowane do miasta, ani nawet do kraju, tylko skierowane egzystencjalnie - w pustkę. Kto jest bowiem winny temu, że emeryt nie ma pieniędzy nawet na obiad w barze mlecznym, nie mówiąc o tym, że nie stać go na leczenie. Że nie ma nikogo bliskiego, kto mógłby mu podać szklankę herbaty, że jest zamknięty i, jak piszą twórcy przedstawienia: "odwrócony plecami nawet do samego siebie". Za temat wybrano warstwę społeczną, wyłączoną z głównego obiegu, zapomnianą. Jej emblematem jest właśnie Pan Roman, uosabiający los człowieka wykluczonego, samotnego, bezradnego. Rola ta zagrana przez Krzysztofa Kiersznowskiego w manierze niby-naturszczyka wypada zadziwiająco skromnie i bezpretensjonalnie, nawet w pełnych patosu scenach. Choć językiem świata scenicznego jest tu musical, emeryt nie jest w stanie śpiewać czyli niejako nie potrafi żyć. W duetach ze swoimi partnerkami - znakomicie śpiewającymi, pełnymi życia i dowcipu - Pan Roman wypada blado, niemrawo, ale poniekąd służy to całości przedstawienia. Wszak Warszawa to nie tło dla Cheta Bakera, nucącego melancholijnie swoje ostatnie songi. Tu wciąż odbudowę stolicy prowadzą zażywne, silne kobiety, siłaczki z ducha socrealizmu, śpiewające o swoich troskach "z samych trzewi". Także pejzaż Draki, konstruowany wciąż od nowa z kilkunastu skrzynek na pieczywo, oddaje klimat wiecznej prowizorki, niegdysiejszy rozstawiany co rano od nowa bazar na Stadionie.

Spektakl ten właśnie niczym Jarmark Europa postawił przed sobą zbyt wiele tematów. Nie sposób zająć się rakiem, alkoholizmem, wykluczeniem najbiedniejszych, depresją, rozpaczą opuszczonych kobiet w około godzinę. Szkoda, bo w wielu miejscach czuć tu uważną obserwację życia. Celny okazał się natomiast opis przychodni, gdzie "niewpisany pacjent nie ma prawa bytu, po prostu nie istnieje", chyba że wykupi kosztowną terapię. Poza krytyką polskiego systemu zdrowia udało się tu przede wszystkim wypunktowanie wspólnego nam wszystkim mechanizmu obojętności na cierpienie innych ludzi. Bez wgłębiania się w przyczyny tego stanu rzeczy, ale w dojmujący sposób. Przykuł moją uwagę wątek samotności przedstawicieli różnych pokoleń: ciężarnej kobiety i seniora. Przywodzi to na myśl niedawne badania statystyczne, wg których aż czterdzieści procent gospodarstw domowych w Warszawie jest jednoosobowych. Działa na wyobraźnię ta wizja pojedynczych ludzi zamkniętych w pudełkach mieszkań, niezależnie od tego czy są to młodzi single czy owdowiałe staruszki. Wracając do spektaklu, jego siłą jest nastrój - wzruszający, dający wrażenie autentyzmu anegdoty zasłyszanej w mlecznym barze, listy codziennych skarg mieszkańców. Jednak schematyzm tego obrazu, niby świadomy, obśmiany w kilku scenach, staje się wreszcie jego ciężarem. O najbiedniejszych, opuszczonych przez rodziny i władze seniorach nie dowiadujemy się niczego, co wyrastałoby poza obiegowe opinie. Rymy są głównie częstochowskie - co przez pewien czas stanowi źródło humoru, potem jednak mierzi refren "stary, stary, nie do pary". Dużo za to udanych bonmotów jak: "roboty tyle, że nie zdążam żyć". Odważny z początku gest, by tytułową draką uczynić chorobę nowotworową, nie zyskuje, niestety, kontynuacji. Od punktu kulminacyjnego, jaki stanowi song: "Ale draka, umiera na raka" napięcie spada, następują kolejne przewidywalne akty pogodzenia chorego ze światem, aż do finalnej, fatalnej sceny, która niweczy wcześniejsze, bardzo udane wysiłki. Historia urywa się nagle jakby autorce tekstu skończył się atrament i oto na scenę wychodzi wokalistka w czarnej sukience, wykonując, w manierze piosenki aktorskiej, refren: "A oni tańczą tańczą z pomarańczą".

Wciąż trudno mi uwierzyć w to, że twórcy spektaklu zdecydowali się na ten zbyt łatwy happy end. Trzeba oddać siostrom Fijewskim, że tworzą swój własny, osobny teatr, odporny na wpływy, niezależny od mód. Zyskały już własne grono fanów i od czasów ich prób sprzed kilku lat ich zespół niezwykle się sprofesjonalizował. Wyrosłe w teatralnej rodzinie są wnuczkami reżyserki i choreografki Barbary Fijewskiej, aktora Tadeusza Fijewskiego, znanego z Kapelusza Pana Anatola oraz Włodzimierza Fijewskiego, związanego z teatrem lalkowym. Pokrewieństwo z warszawską tradycją może być źródłem sentymentu do tego miasta, jednak w ich pracy najważniejsze staje się siostrzeństwo: Agata Fijewska-Sękulska oraz Zuzanna Fijewska-Malesza grają, a Natalia Fijewska-Zdanowska pisze i reżyseruje. Zdolne i, jak się zdaje, samowystarczalne naprawdę mają smykałkę do teatru, więc, mimo różnych wątpliwości, tworzą wyjątkowe zjawisko na teatralnej mapie Warszawy. Zatem, jak pragnę zdrowia, ruszaj wiara!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji