Trzy akty w filmowym światku
Aż kusi, żeby wzorem dawnych mistrzów teatralnej krytyki napisać tym razem najkrótszą recenzję: przerżnąć sprawę. I rzeczywiście. Zaraz jednak odezwałyby się głosy: nie uchodzi, nie uchodzi. Co wolno było Słonimskiemu, czy Kottowi, to nie tobie... (tu miejsce na epitet, może być nieprzyzwoity, proszę bardzo). Zwłaszcza, że teatr znamienity, autor znany w Ameryce i nie tylko, do tego laureat Nagrody Pulitzera, reżyser też zza oceanu i - jak przeczytaliśmy w programie - o niemałym i poważnym dorobku. A z polskiej strony doskonała scenografka, świetny kompozytor, no i bardzo dobrzy aktorzy. Wypada więc w paru zdaniach sąd swój uzasadnić.
Sztuka ma trzy akty i dzieje się w światku filmowym. W pierwszym akcie dwaj producenci, a grają ich Jan Frycz i Marek Kalita, są bardzo uradowani, bo znany gwiazdor zainteresował
się pewnym scenariuszem. Film będzie głupawy, ale jak trzeba: krew, seks, sukces i szmal. W akcie drugim sekretarka Frycza, śliczna Katarzyna Gniewkowska, przekonuje go, że kino nie musi być szmirowate, wiec powinien sfilmować książkę o promieniowaniu, bo ludzie boją się śmierci i szukają ocalenia w Bogu. Wreszcie przesypia się z producentem, aby wzmóc siłę argumentacji. Kiedy wydaje nam się, że prawdziwa sztuka zwycięży brudną mamonę, następuje akt trzeci, w którym wszystko wraca do punktu wyjścia. Grunt to forsa i pewny biznes. Smutna Gniewkowska odchodzi w przepastną czerń kulisy.
Siedzimy w teatrze trzy bite godziny, aby wreszcie dowiedzieć się dlaczego na naszych ekranach tyle seryjnych, amerykańskich filmowych bubli, co, od bez mała pół wieku, wie każde dziecko.
Doprawdy, aż żal patrzeć na nieszczęsnych aktorów. Harują ofiarnie, z poświęceniem, ale ich wysiłek przypomina piłowanie baobabu. Długie, mozolne i bezowocne. I po co było rżnąć tę sztukę?