Wojciech Siemion wysiaduje
OTÓŻ to jest tak: w programie "Teatru Narodowego" czytamy bardzo ciekawy szkic poświęcony dramatowi Różewicza "Stara kobieta wysiaduje". W tymże programie czytamy rozmowę reżysera Helmuta Kajzara z Andrzejem Falkiewiczem na temat Kajzarowskiej metody inscenizacji. A potem oglądamy właśnie jedną z tych inscenizacji. I co to ma ze sobą wspólnego? Ano właśnie, nic. Za tym wszystkim tkwi naturalnie sam tekst Różewicza, ale to znów byłby nieomaże inny temat. Naprawdę na scenie mamy do czynienia z Różewiczem Kajzara, czyli może bardziej z samym Kajzarem niż z Różewiczem. Czyli z czymś, co i tak będąc z założenia destrukcją, zostało podniesione do potęgi. Bo przecież działania dramatyczne samego Różewicza miały pełnić wobec teatru czy dramatu takie właśnie likwidatorskie zadania. Z owej likwidacji wyrastać miały mowy dramat i nowy teatr, podobnie jak z zamachu na tradycyjną poezję wyrosła nowa poezja Różewicza, a przedtem awangardy. Nie była to przy tym wcale poezja gorsza, choć jej skutki dla naśladowców bywały wielokrotnie smętne. Teraz jednak sprawy zaszły dalej, znacznie dalej i można im się przyglądać z niejakim zakłopotaniem.
To, co wydawało się destrukcją lat temu trzydzieści, przyobleka się dziś w naszych oczach i niemal klasyczną zwartość i harmonię. Natomiast obecna dramaturgia Różewicza doprowadza ów rozpad do granic możliwości kompozycyjnych, choćby nawet bardzo liberalnie pojmowanych. Tyle że Różewicz nie jest dzisiaj w swojej działalności odosobniony, a wręcz przeciwnie, podobne procesy rozpadu są dość powszechne w teatrze, kinie, literaturze czy innych sztukach, ongiś pięknych. Sam Kajzar bardzo uczenie wywodzi, że jest to kompozycja, kompozycja pierścienia - trzeba przyznać, że w swoim czasie tak właśnie inscenizował "Akt przerywany", powtarzając rzecz dwa razy, tyle że w innym tempie. Przybylski także przywołuje Eliadego i "wieczny powrót". Ale tym razem na scenie nie bardzo to widzimy. Jest wprawdzie oczywiste, że mamy do czynienia z ochłapami mitów, z ich degrengoladą, ale renowacja mitu, mimo niektórych kwestii, tu jednak nastąpić nie może.
Scena jest pusta, aktorzy rozstawią na niej rekwizyty podrzędnej kawiarni. Wśród nich, znakomity zresztą, Wojciech Siemion rozegra elementy jakiejś nie bardzo jasnej fabuły mówiącej o płodzeniu i umieraniu. A o płodzeniu i umieraniu mówią wszystkie utwory od początku świata - czy tu dowiadujemy się czegoś istotnie nowego, pewny nie jestem. Może trochę myli nas scenografia, czy raczej te elementy, które się ostały. W tekście Różewicza jest to po prostu usypisko śmiecia - tutaj śmieci, owszem, wpadają przez estetyczną rurę, równie estetycznie popakowane w czyściutkie i lśniące paczki. I właściwie nie bardzo wiemy, o co chodzi.
Pozostaje specyficzny, nie tyle Różewiczowski, co Kajzarowski nastrój, przewalająca się kupa z Różewicza, Gombrowicza i Becketta zarazem rodem. No i znakomita gra aktorów, którzy nie mieli tu łatwego zadania.
Pomysł obsadzenia Starej Kobiety przez Siemiona jest może trochę udziwnieniem, ale sprawdził się bardzo. Siemion został zmuszony do dyskrecji, do wielkiej oszczędności i dał kreację znakomitą. Zresztą o pozostałych aktorach też nic złego powiedzieć nie można. Szkoda Jolanty Lotne, którą niedobry Kajzar oszpecił i sprowincjonalizował, ile tylko potrafił. Ciężkie zadanie przypadło w udziale czterem kelnerom, którzy mają tu bardzo uniwersalne zadania, czyli Mieczysławowi Hryniewiczowi, Emilianowi Kamińskiemu, Andrzejowi Malcowi i Wiktorowi Zborowskiemu. Sekundują im Andrzej Kopiczyński, Kazimierz Wichniarz i Zdzisław Wardejn, którzy zresztą - czyżbym się mylił? - nie są całkiem pewni, co właściwie mają do zagrania. Pewny jest Andrzej Łapicki i bardzo subtelnie gra coś w rodzaju Gantenbeina z Frischa. Rzeczywiście świetne i na miejscu są natomiast trzy Parki (Justyna Kulczycka, Marlena Miarczyńska, Małgorzata Pritulak), na których spoczywa bodaj zasadniczy ciężar kompromitacji mitu, ukazania szyderczej i byle jakiej struktury świata.
A jak się to wszystko zgadza na deskach bądź co bądź Teatru Narodowego? Otóż jednak nieźle i logicznie. Przecież groteska polskiego dramatu współczesnego bardzo konsekwentnie wyrosła z romantycznych wzlotów. Co więcej, w tym właśnie teatrze widzieliśmy i Kordiana na drabinie, i Balladynę na Hondzie. Więc widocznie wcale niedaleko pada jabłko od jabłoni. Może co z tego jabłka wyrośnie?