Artykuły

Jestem raczej trenerem niż reżyserem

"Musimy zastanowić się wspólnie, jaki typ wzruszenia chcemy wy­wołać u publiczności? Jak widza zaatakować, by konfrontując go z tą porcją obrzydliwości, jaką mu prezentujemy na scenie, odbudować w nim potrzebę piękna. Bo cała sztuka jest o pięknie i o miłości. Jego rodzicami są Stara i Ślepiec. Poza tym wszyscy są skompromitowani. Adwokatem piękna jest Stara. I właśnie ona - niepiękna - ma za zada­nie przekonać, że w każdym z nas to piękno istnieje ukryte. Tę Sta­rą nazywa się wszą; często słyszy się to słowo w życiu, jako określe­nie ludzi. A my tu właśnie przyglądamy się, ile ludzkiego jest w tej wszy, skazanej przez każdego z nas na zagładę".

Przytoczony tekst jest zapisem nie­których wskazówek udzielanych ak­torom "na gorąco", pod koniec jednej z prób, przez Helmuta Kajzara, reży­sera sztuki "Stara kobieta wysiaduje" Różewicza w warszawskim Teatrze Narodowym. Nie jest to pierwsze "po­dejście" Kajzara do tego dramatu. Po­za granicami kraju trzykrotnie już re­żyserował "Starą kobietę". W Tuebingen w Zimmer Theater, w Graenna (w Szwecji) i ponownie w RFN - w Scheersbergen, gdzie były to zajęcia warsztatowe.

Warszawska inscenizacja jest więc Pana czwartą z kolei, co wyraźnie świadczy o zafascynowaniu dziełem Różewicza?

- Uważam "Starą kobietę" za jed­ną z najlepszych sztuk w naszej współczesnej literaturze dramatycznej. Niesłychanie trudną, bo niejednozna­czną. I dlatego nie mogę powiedzieć, że któraś z realizacji, które już zro­biłem, lub z tych, które zamierzam, jest ostateczna. Dla mnie ta sztuka jest zapisem mitu. Jakiego? Tego naj­głębszego, sięgającego źródeł życia; mitu matek, najstarszych bóstw, które miały władzę. A Różewicz mit ten zo­baczył w twarzy, w masce współczes­nej, odwiecznej kobiety.

A Pan role kobiety powierzył mężczyźnie. Co na to autor?

- Był to dla niego szok, ale się zgodził. Sam nawet przyszedł na pró­bę i zagrał w kilku scenach.

Co chciał Pan przez tę zamianę płci uzyskać? Jakie konsekwencje nie­sie to dla rozumienia sensu sztuki? Czy rozszerza go w kierunku uniwer­salizmu, czy świadczy po prostu o umowności wszystkiego: słów, gestów, pojęć?

- W teatrze antycznym maski no­sili mężczyźni i nikomu nie przycho­dziło do głowy, że mogło być inaczej. Ale wróćmy do teraźniejszości. Mówi się o wyzwoleniu kobiet i o tym, że mężczyźni ich nie rozumieją. Mówi się też na odwrót. Ja sądzę, a zabieram tu głos również jako autor sztuki ,,Gwiazda", że mężczyźni są w stanie zrozumieć rolę kobiety i że często wiele z tych jej ról dzielą. Jest taki podział ról i odpowiedzialności za rzecz najważniejszą: za powoływanie do życia, za rodzenie. Za biologiczne i społeczne tego skutki. Jest jedna, taka sama odpowiedzialność. A jeżeli tak, to dlaczego roli kobiety nie mógł­by (na scenie) odtwarzać mężczyzna? Chcę sprawdzić prawdziwość pewnych wyobrażeń, stereotypów.

Ludzie, którym pozwala Pan przysłuchiwać się swym "próbom otwartym", rozmowom z aktorami, mówią że dziś w teatrze nikt nie pracuje tak jak Pan, że to za wielkie ryzyko. Na czym polega ta Pana odmienność. Co Pana interesuje w teatrze?

- Mnie nie teatr interesuje. Używam teatru po to, aby na coś zwró­cić uwagę. Na co? Oczywiście, na życie. Nie chciałbym, aby teatr oddzielał nas od tego, czym żyjemy. Tymczasem teatr wysycha. Środki aktorskie robią się coraz uboższe, a warsztat coraz bardziej nieciekawy. Jako widzowie łapiemy się na tym, że bardziej pamiętamy potknięcia aktora od jego mistrzowskiej kreacji, bardziej utkwi nam w pamięci to, że kurtyna się zacięła niż że się odsło­niła...

Taka to już nasza ludzka ułomność.

- Uważam, że jest to ułomność pewnej konwencji, która przez źle us­tawiony rekwizyt czy zacięcie się kur­tyny została zadenuncjowana. Istot­nym terenem badań są dla mnie teraz strefy kontaktów w teatrze. To nad­zwyczajne, niesamowite wprost bo­gactwo nas samych, tego co ze sobą niesiemy, a więc naszych ubrań, fry­zur, zachowań itp. w zestawieniu z ubogą, odczynową, rygorystyczną kon­wencją teatralną, z rygorami gier chcących uchodzić za klasyczne. Jest to również rozgrywka z pewnym tota­litaryzmem sztuki. Z niepokojem obserwuję w teatrze niebezpieczne ciążenie kugwiazdorskie. Odbija się to na całym zespole, który nie odczuwa satysfakcji ze współgrania. Idealny zespół to taki, który opanowawszy pewnego typu konwencje potrafi ich użyć celowo i wspólnie. Zależy mi na tym, by z aktorów wydobyć na scenie ich włas­ne piękno, wrażliwość, spontaniczność. Jestem więc raczej trenerem niż reży­serem; trenerem, który przewiduje pewien system gier i próbuje ludzi w nie wprowadzić, a następnie wyegze­kwować ich umiejętności po to, by odnieść wspólny sukces. Za sukces uważam tylko takie przedstawienie, które uczyni mi z widza przyjaciela, które pozwoli mu rozpoznać we mnie człowieka.

Jak układa się współpraca z zupełnie nowym dla Pana zespołem ak­torów warszawskich?

- Rozpoznawanie w pracy ludzi, których znam wcześniej z kontaktów towarzyskich, których wielokrotnie oglądałem na scenie, jest dla mnie du­żą przygodą. Cieszę się, że tym razem zostałem wyróżniony możliwością współpracy z grupą ludzi, których ce­nię, i do których możliwości mam za­ufanie.

Dziękujemy za rozmowę i z niecier­pliwością oczekujemy na rychłą już premierę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji