Dżuma w teatrze
To przedstawienie będzie podobać się licealistom, których wizyta w teatrze zwolni od przeczytania książki. Widzom, którzy chodzą do teatru wieczorem, pozostanie uczucie niedosytu i znudzenia.
"Dżuma" Alberta Camusa nie jest opowieścią o mieście zagrożonym epidemią. Napisana w formie kroniki relacjonującej wydarzenia z życia Oranu i jego ludności opowiada o złu i dobru. Jest traktatem o ludzkiej kondycji. Mówi o ułomności ludzkiego ducha, ale też o tym, że człowiek jest zdolny do odwagi i miłości. O tym, że jest samotny. "Dżuma" pokazuje, że ludzie częściej są dobrzy niż źli. Napisana w dwa lata po zakończeniu II wojny bierze w obronę człowieka, pochyla się nad nim.
Oran to, czy nie Oran?
Scenograf Elżbieta Wernio dokładnie zabudowała scenę i oświetliła ją jarzeniowym światłem. Po lewej - dworzec kolejowy z zegarem i ławką, po prawej kawiarnia z ogródkowymi krzesłami i stolikami, w głębi - namiot czyli szpital. W drugiej części sceniczna przestrzeń zacieśni się jeszcze bardziej. Pojawią się szpitalne łóżka. Dżuma weźmie w posiadanie całe miasto.
Czarna rama sceny, z wypełniającymi ją srebrzystymi elementami scenografii, budować ma klimat nie sprecyzowanego dokładnie miejsca. Julia Wernio, z pomocą scenografa, chciała uciec przed dosłownością. W przedpremierowej rozmowie powiedziała "Gazecie" wprost: "Nie inscenizuję powieściowego życia". Ta deklaracja nijak się ma jednak do spektaklu. Jeśli to nie upalny Oran jest miejscem akcji, to dlaczego Raul (Marek Kocot) ma na sobie płócienne ubranie jak z tropiku, a potem bawełniany podkoszulek? Dlaczego ociera spocone czoło? Wydaje się, że twórcy spektaklu nie mogli się zdecydować, gdzie i kiedy rzecz się rozgrywa. Natalie Izabelli Gulbierz nosi letnią sukienkę, zaś Doktor Rieux i inni mężczyźni - prochowce lub marynarki. Być może się czepiam, ale niekonsekwencji jest więcej. Dlaczego Żona Doktora Rieux (Sylwia Głaszczyk) ma fryzurę z lat 40., a Żona Sędziego Othona - nie?Pytania można by mnożyć.
Książka na scenie
Jedno jest pewne. Przez trzy godziny oglądamy na scenie Teatru Miejskiego zilustrowaną mniej lub bardziej dokładnie (z braku czasu nie wszystko da się przenieść) powieść Camusa. Zamiast za pomocą jednego wątku czy jednej ludzkiej historii pokazać nam swoją "Dżumę", autorka adaptacji postanowiła opowiedzieć wszystko. Takie podejście do powieści, bez użycia konkretnego interpretacyjnego klucza, musiało zaowocować przedstawieniem nieudanym. Historia opowiadana na scenie Teatru Miejskiego jest rozproszona, gubi się w licznych wątkach, nie pozwala na koncentrację, utrudnia zrozumienie postaw bohaterów. Odpowiedź na pytanie - o czym jest gdyńska "Dżuma" - brzmi w związku z powyższym następująco: o zmaganiu się grupy ludzi z ciężką chorobą. O szczurach, które padły pierwsze. O tym, że w obliczu zagrożenia jedni się wobec niego dystansują (Grand Bogdana Smagackiego), innym jest ono, z powodów osobistych, na rękę (Cottard Rafała Kowala), a jeszcze inni stawiają mu czoło, tak jak umieją najlepiej (Doktor Rieux Dariusza Siastacza). Czy Julia Wernio naprawdę o tym chciała zrobić przedstawienie? Czyżby nie interesowała jej dżuma, jako zaraza trawiąca duszę? Czyżby obojętne jej były emocje targające bohaterami i ich postawy? Pewnie nie. Jednak na scenie ich nie ma. Na scenie są jacyś ludzie, którzy kręcą się w tę i z powrotem.
Tu Radio Oran
Miejscem spotkań jest kawiarnia. To dobry pomysł. Obywatele Oranu piją tu, rozmawiają, tańczą. W kawiarni słucha się też radia. Radio jest duże i stoi na barowym kontuarze. W przedstawieniu pełni funkcję narratora, który relacjonuje na bieżąco rozwój epidemii. Kiedy radio nie gada, sączy się z niego muzyczka. Niestety, dość cicho, a szkoda, bo to i Charlie Parker, i Louis Armstrong, i Miles Davis. W kawiarni przez pierwszą część przedstawienia siedzi Tarrou. Andrzej Pieczyński gra
człowieka, który zjawił się w Oranie przed dżumą. Kiedy epidemia osiąga apogeum, tworzy ochotniczy oddział sanitarny i pomaga Doktorowi Rieux. Gdy bramy miasta zostają otwarte, zarażony dżumą umiera. Pieczyński ma do zagrania piękną, bogatą wewnętrznie postać. Aktor korzysta z tej okazji z dużym powodzeniem. Skupiony, wyciszony, konsekwentnie gra człowieka, który nie chce przegrać ze śmiercią. Pieczyński gra tak, że nie można od niego oderwać oczu.
Doktora Rieux, postać, która w powieści prowadzi nas po labiryncie dżumy, gra Dariusz Siastacz. W spektaklu został on potraktowany dość surowo. Pozbawiony życia wewnętrznego i uczuciowego (fakt, żona wyjeżdża, ale na jej miejsce - u Camusa - zjawia się przecież matka!), skazany jest tylko na bycie lekarzem. Ta postać, oddająca swe siły zadżumionym, wyraźnie Siastaczowi "nie leży". Samotny, z kuferkiem w ręce przemyka po scenie prawie nie zauważony. Do tego mówi cicho i na jednym tonie. Raz czy dwa wydobywa z siebie gardłowy krzyk. Siastacz gra zmęczonego pracą człowieka, więc przeważnie kuli głowę w ramionach, mruży oczy i przeciera skroń. Rola Doktora Rieux to jedno z największych rozczarowań premierowego wieczoru.
Skomplementować trzeba za to Stefana Iżyłowskiego, który postać Doktora Castela obdarzył spokojem i życiową mądrością. Z konsekwencją zbudował rolę samobójcy Cottarda Rafał Kowal.
"Dżuma" to powieść, od której trudno się oderwać. W Gdyni okazała się nudną, smętną opowieścią. Julii i Elżbiecie Wernio zabrakło pomysłu na "Dżumę". Na usta ciśnie się pytanie - czy pasjonującą literaturę trzeba koniecznie przenosić na scenę? Naprawdę lepiej usiąść z książką w fotelu. Może warto podobnych tematów szukać w dramaturgii? Coś by się pewnie znalazło...