Artykuły

Cały ten Kutz

Kazimierz Kutz kończy w niedzielę 16 lutego 85 lat. Od dawna wiemy, co różni ludzie o nim sądzą. Gazeta Wyborcza sprawdziła, co myśli on sam - o współczesności i historii, polityce, Kościele, życiu i umieraniu. Józef Krzyk wybrał jego wypowiedzi z wywiadów i fragmenty felietonów.

Kościół na tróję, hipokryzja rośnie

Wszyscy powinniśmy się zacząć puszczać, a w każdym razie ci, co mają taką potrzebę we krwi albo chcą spróbować. Nawet Kościół chce się wypuścić na inne pieniądze. Finansowanie tej instytucji jest stałym motywem zainteresowania opinii publicznej i powraca w mediach częściej niż rozmowy o porach roku.

Wszyscy forsą księży się podniecają, jakby bogactwo i dochody Kościoła były jego główną misją. Zresztą może i są, ale jakoś nikt nie wie, ile tego i na co jest wydawane. Ani dochody, ani wydatki nie są mierzone i kontrolowane przez powołane ku temu urzędy. Nawet Caritas, choć otrzymuje pieniądze bezpośrednio z budżetu, nie ma obowiązku rozliczania się. Teraz ma być ta sprawa nieco ucywilizowana, ale tylko nieco. Rośnie przekonanie, że Kościół jest za drogi i jakby mało wydajny.

Nie jestem przekonany, czy szerzenie wiary da się wymierzyć, ale sądząc po wynikach, tzn. po wzroście hipokryzji i nienawiści w społeczeństwie od 2005 roku, nie można Kościołowi wystawić noty wyższej niż 3 (w systemie szkolnym stosowanym przed wojną). W przemianach tamtych lat żywo uczestniczyli księża po stronie braci i walnie przyczynili się do wojny polsko-polskiej. W ostatniej kampanii prezydenckiej księża nie zachowali postawy neutralnej, wyraźnie popierali kandydata narodowych katolików i ich fanatyków pod Pałacem Prezydenckim, choć trudno znaleźć głębiej wierzącego prezydenta nad Bronisława Komorowskiego.

Już choćby ten przykład dowodzi, że Kościół nie patrzy na świat tylko przez pryzmat wiary. Przy władzy Kaczyńskich byłoby Kościołowi dopiero dobrze, ale nigdy tak dobrze, jak było przy rządach SLD. Gdyby PiS odzyskało władzę, rekonstrukcja II RP stałaby się realna; rozkwitłby autorytaryzm w guście Józefa Piłsudskiego, a ideologiczny nacjonalizm Romana Dmowskiego zadomowiłby się w parafiach na dobre.

Dlatego w codziennej potoczności, kiedy pojawia się temat Kościoła, to zwykle kojarzy się z kibicowaniem PiS i systemem monetarnym, a nie szerzeniem wiary Chrystusowej. Pieniądz stoi wyraźnie przed wiarą.

Bierzcie przykład z Franciszka

Wybór papieża Franciszka to czarny dzień dla polskiego kleru, tego wyniosłego i bizantyńskiego, wypasionego i oderwanego od ludzi, łapczywego na szmal i hedonizm, utrzymywanego z budżetu państwa, czyli wszystkich obywateli, niezależnie od ich relacji z Kościołem.

Teraz do końca życia zostało mi oczekiwanie na informację z kurii, że abp katowicki Wiktor Skworc ogłosił w ''Gazecie Wyborczej'' publiczny przetarg na sprzedaż katowickiego pałacu biskupiego z przyległościami i przeznaczenie uzyskanego kapitału na rzecz ofiar reform Jerzego Buzka w przemyśle węglowym. A także wiadomość o przeprowadzce do wynajętego mieszkania na Koszutce, skąd tramwajem będzie jeździł do pracy. To nie będzie takie trudne, jak się zdaje, bo my tu, na Śląsku, mamy dobre tradycje ''biednego Kościoła dla biednych ludzi''; tradycja ta, tu i tam, jest jeszcze żywa. Pamiętam ogłoszenie proboszcza Żabnicy, w którym prosił parafian o nieskładanie datków na kościół, bo da sobie radę, a potem widziałem go, jak zamiatał obejście świątyni.

Jedynym hierarchą w Polsce, który wiódł życie podobne do dzisiejszego papieża Franciszka, jest emerytowany arcybiskup opolski, kardynał ad persona Alfons Nossol. W episkopacie uchodził za dziwaka i Niemca. Kiedy dał się namówić na biskupstwo, złamał wszystkie dworskie obyczaje polskich ''książąt Kościoła'', zamieszkał w pokojach starego klasztoru, nie nosił insygniów biskupich i parzył gościom herbatę.

Kościół katolicki, zgodnie z filozofią papieża Franciszka, mógłby odpuścić emerytom i rencistom. Moim zdaniem nie powinien od nich brać datków pieniężnych za wszystkie posługi kościelne, takie jak msze żałobne i pogrzeby. A także ''kolędowego''. Byłoby dobrze, gdyby równolegle do przegłosowanej ustawy zwalniającej emerytów i rencistów z opłat za lekarstwa Kościół ogłosił swoją zniżkę dla najbiedniejszych.

Byłby to dobry początek drogi wchodzenia Kościoła w sferę biedy, o której tak marzy papież Franciszek. A ja wraz z nim.

Rozumność pękła jak bańka

Polska jest w duchowej depresji, bo została zatruta śmiercią jednego człowieka. Odór dawnych klęsk wyśmierdza się na świeżym trupie.

Mówienie w Polsce o przyzwoitości stało się towarzyskim nietaktem i zyskało obiegową wartość wstydliwej choroby, coś jakby dawniejszego syfilisu albo dzisiejszego HIV.

Od wymienionych przypadłości różni się jednak tym, że nie jest chorobą, jeno wartością w zaniku. Ostatnimi czasy degradacja przyzwoitości nabrała przyśpieszenia przez prawicową hipotezę o katastrofie pod Smoleńskiem, którą przerobiono na morderstwo polityczne Lecha Kaczyńskiego uknute przez prezydenta Rosji i premiera Polski. Ziarno posiane zostało w najstarsze kompleksy historyczne Kresów Wschodnich, uwolniono zgniłe kompleksy nienawiści do Rosjan i własnych zdrajców; pękła rozumność jak bańka, krucha u Polaków jak pierwszy lód na potoku. I sczezło pojmowanie świata poprzez wrażliwość etyczną. Katastrofie smoleńskiej nadano wymiar religijny, powstał ultrakatolicki ruch społeczny oparty na nienawiści; jedną trzecią katolickiego społeczeństwa związanego z PiS, przy wsparciu Kościoła katolickiego, opanowała ślepa nienawiść do tych, którzy nie przyjęli dogmatu o zamordowaniu prezydenta. Z mroków historii wylał się demon ciemnoty i barbarzyństwa i zatruł pół Polski. Sekta smoleńska stała się głównym narzędziem walki politycznej Jarosława Kaczyńskiego na drodze do odzyskania władzy, by zemścić się za śmierć brata. W ten sposób Polska stała się terenem szekspirowskiej bajki, która nie wiadomo jak się skończy.

Ta nadwiślańska paranoja wlecze się od paru wieków, jest spuścizną po złotym okresie warcholstwa polskiej szlachty, zaborów, wojen, komuny, nieudanych powstań, polskiego nacjonalizmu niepodległościowego i mesjanizmu, a także uzurpatorskiego wchodzenia Kościoła na nie swoje gumno. Ta skisła kapusta minionych wieków z obrzeży Rosji dziś w wolnej i demokratycznej Polsce odżywa jak - zdawałoby się - dawno ujarzmiona gruźlica.

Najgorszy scenariusz polityczny w najbliższej przyszłości - a jest on całkiem możliwy - może się uwieńczyć zwycięstwem PiS, przejęciem władzy przez Jarosława Kaczyńskiego i jego wundertimu. I trzeba się do tej sytuacji sposobić, a nawet starać się ją sobie wyobrazić. Moim zdaniem byłaby to ulepszona wersja IV RP, pełna spektakularnych niespodzianek i obrzędów pisowskiej mocarstwowości rodem z II RP. Taka odświętna wersja stanu wojennego w sosie parafialnej hipokryzji, nieco przedwojennej, bo nawiązywałaby do praktyk miejsc odosobnienia; do twierdzy brzeskiej i Berezy Kartuskiej.

Demon zbiorowego unicestwienia

W Godzinie W polityka nienawiści osiąga poziom moralnego bandytyzmu, który narusza porządek, z jakim człowiek się rodzi. U nas porządek chrześcijański.

Godzina W ma dla mnie wymiar szczególny, na razie schowany jeszcze na dnie worka. Albowiem w najnowszej historii Europy, a zwłaszcza Polski, są dwa wydarzenia z piekła rodem: Auschwitz i powstanie warszawskie. Ich wymiar jest niebotycznie wielki, nie da się ich racjonalnie ani ogarnąć, ani pojąć. Niemcy wymordowali na terenie Polski kilka milionów Żydów. Dlaczego nie u siebie? Dlaczego nam na zawsze pozostawili ciężar pamięci największej zbrodni w dziejach ludzkości? Czy dlatego, że otworzyliśmy przed Żydami drzwi, kiedy ich przeganiano z innych krajów Europy?

Czy na zawsze będziemy krajem naznaczonym wytępieniem Żydów w Polsce, jakbyśmy byli współwinni i po to, by antysemityzm miał w Polsce swą wieczną pożywkę?

Powstanie warszawskie również nie poddaje się rygorom ludzkiego rozumu. Wydaje się, że z tradycji przegranych powstań wylągł się w tym mieście demon zbiorowego samounicestwienia. Jakby w elicie wojskowych dowódców zresetowano rozumy. Nie ma takiego drugiego przykładu, by w 63 dni straciło życie 216 tysięcy istnień ludzkich i zginęło wielkie miasto. Z własnej woli. A teraz, jakby ze strachu przed prawdą, obchodzi się tylko patriotycznie krzepiącą rocznicę wybuchu powstania i czci walczących z oddziałów AK.

A co z unicestwieniem mieszkańców i zamordowaniem miasta? Dlaczego nie wspomina się o nich? Czy ktoś się zastanawia, co się w 1944 roku stało? Kto odpowiada za śmierć tych ludzi? Dlaczego na terenie Muzeum Powstania - które jest martyrologicznym Disneylandem - nie ma choćby najskromniejszego obelisku, który byłby symbolicznym nagrobkiem tej historycznej rzezi? Dlaczego w Warszawie nie ma obelisku Ofiar Powstania? Dlaczego udaje się, że nie ma sprawy? Bo refleksja nad ofiarami powstania zniweczyłaby całą tandetność polskiego patriotyzmu? Landryny, którą karmi się młodych ludzi. Ale takie przemilczanie nie uchodzi bezkarnie, bo rodzi zło. Skrywanie rzeczywistego wymiaru tragedii powstania warszawskiego, jakiegokolwiek objaśnienia sprawy, stanie się akumulatorem mesjanistycznego nacjonalizmu.

Podrzucona pamięć o Holocauście i celowe zapominanie o ofiarach powstania warszawskiego - Auschwitz i Warschau - są jak dwa czynne młyny, w których miele się współczesna rzeczywistość; z tej mąki wypieka się nasz chleb codzienny, w zakwasie niewypowiedzianych żydowsko--polskich tragedii: antysemityzm zmieszany z nacjonalizmem jest i będzie stałą przyprawą naszego szeroko pojętego jadła. Jest ono naturalną glebą ideologii PiS, osadzoną głęboko w umysłach prawicowych konsumentów, która pozwala już dziś profanować groby, rzucać tortem w sędziego czy bić dziennikarza na oczach milionowej widowni. A co będzie, gdy oni zdobędą władzę?

Po co nam cmentarne wyścigi?

Wspomniane młyny porządkują świat, w którym żyjemy, dzielą go na nasz i ten okrągłostołowy. Zapewniają stały dopływ wrogów i fanatyków. Objaśniają fakty i wydarzenia. Dlatego mamy imperium Jarosława Kaczyńskiego i Rydzyka oraz świat Adama Michnika i Władysława Bartoszewskiego. Trwa ''wojna polsko-polska'', z której nic dobrego się nie narodzi.

Są dwie Polski i dwie perspektywy przyszłości.

Skłonności faszyzujące i fundamentalistyczne są w Polsce trwałą cechą mentalną tzw. elit politycznych wyhodowanych na polskim imperializmie kresowym, dziś nijak niepasującym do rzeczywistości, zwłaszcza do śląskiej tożsamości.

Jak długo można będzie jeszcze przymuszać obywateli do przyjmowania bogoojczyźnianej mentalności? Z ideologią IV RP Ślązacy niewiele mają wspólnego. I mieć nie chcą. Po co nam to całe zidiociałe partyjniactwo i te cmentarne wyścigi wiodące ku zamordyzmowi?

Bezmiar bezhołowia

Kraj robi wrażenie wypatroszonego śledzia. Drastycznie ujawnia się deficyt ludzi wybitnych. Ci, którzy mogliby nimi być, wyparowują w inne strony świata.

Polska cierpi na niedostatek rozumności, a nieudacznictwo w polityce i nadmierna fascynacja nieszczęsną przeszłością, ów swoiście polonocentryczny nihilizm podnoszony do cnoty, przynoszą swoje zatrute owoce. Odejście Tadeusza Mazowieckiego, człowieka zacnego i niezwykle mądrego w sprawach Polski, uzmysławia nam rozmiar istniejącego dziś bezhołowia, ale odsłania także wymiar dokonanego dzieła. Możemy już z całą pewnością powiedzieć, że Tadeusz Mazowiecki był człowiekiem uszytym na miarę tamtych rewolucyjnych miesięcy. Miał obok siebie Wałęsę i Balcerowicza, dlatego mógł wypłynąć na najszersze wody. Rozumność, prostolinijność i żółwi upór były jego osobistymi cechami, stały się najlepszą ''mieszanką paliwa'' na drodze, po której jeszcze nikt przed nim nie stąpał. Jeśliby zadać sobie pytanie, jak wygląda wielki człowiek, to właśnie tak jak on, bo nim był. Miał wyrazistą twarz; im był starszy, tym piękniejszą, bardzo rzeźbiarską i przyciągającą uwagę, jakby był Ojcem Wirgiliuszem w starej piosence dla dzieci. Był w istocie mędrcem.

W pogańskim kraju z trupami na plecach

Nie ma nic gorszego nad fanatyzm. Z niego wzięły się - i biorą - najgorsze doświadczenia pojedynczych ludzi i społeczeństw pod każdą szerokością geograficzną.

Przyzwoitość w dzisiejszych czasach to heroizm. Dla mnie to odrzucenie nienawiści.

Prawicowcy są irracjonalnie przekonani, że Polacy nadal pozbawieni są niepodległości, i dlatego z okazji Święta Niepodległości organizują liczne pochody uliczne w celu jej odzyskania. Czynią nasz kraj teatrem absurdu rodem z ''Dziadów'' i ''Umarłej klasy'' - kraj pogański z trupami na plecach w chocholim tańcu. Obsesja niepodległościowa z drugiej połowy XIX wieku i smoleński fanatyzm religijny stapiają się tego dnia pod Pałacem Namiestnikowskim, pomnikiem Piłsudskiego, na ulicach Warszawy i pod Wawelem w jedno widowisko żałobno-antyrządowe. Ci, co zginęli pod Smoleńskiem, awansują do rangi ofiar XIX- -wiecznych walk powstańczych o niepodległość jako ofiary polsko-rosyjskiego spisku. Wertepy podsmoleńskie stają się podobne do komunistycznych ugorów bitwy pod Lenino. Ten pasztet nie jest na moje soki trawienne.

Prawdę mówiąc, dla mnie tego dnia w ogóle mogłoby nie być. Dlatego, że śmierdzi on faszyzmem i jest - za pomocą fałszywych mitów - mordowaniem współczesnej Polski. Ten festiwal triumfalizmu tragicznej przeszłości i usiłowanie budowania poślizgu w przyszłość na tym towocie są dla mnie całkowicie niedorzeczne i - co gorsza - demolujące moje pojmowanie patriotyzmu. Pamięć moich przodków, a więc i moja, ma lukę w miejscu lamentu z powodu utraty niepodległości Polski. My, Ślązacy, kiedy te wszystkie polskie nieszczęścia się stawały (zresztą z win własnych), byliśmy już dawno w innych stronach. Rodzima arystokracja i ziemiaństwo przeszły na czeskie lub niemieckie dwory, zapomniano o nas, a w nas samych zamierał nawet instynkt wolności.

A przecież kiedy po wiekach tułaczki i dwuwiekowej germanizacji budziła się w Ślązakach tęsknota za polskością (a z odrodzeniem Polski stała się ona marzeniem połowy ówczesnej populacji Ślązaków, co potwierdzili trzykrotnym zrywem powstańczym) i sami ją sobie wywalczyli - wtedy mieli świadomość wielkiego historycznego czynu. Ale powstania śląskie nie były częścią polskich doświadczeń niepodległościowych; były realizacją własnych pragnień o lepszym państwie.

Mój pierwszy film o Górnym Śląsku, ''Sól ziemi czarnej'', właśnie o tej odmienności, o tym marzeniu opowiada.

Kiepski ze mnie Ślązak

Nigdy nie zapisałem się do żadnej partii, moją partią jest Śląsk.

Jestem zaprzeczeniem tradycyjnego Ślązaka. Jestem niewierzący, chodzę na manifestacje z pedałami, mam trzecią żonę, nie mam ślubu katolickiego. Przecież nie powinienem być dla Ślązaków żadnym wzorcem. Ale ja coś zrobiłem. I oni widzą, że robię to autentycznie. Do tego wiedzą, że umiem korzystać z wolności, czyli z tego, za czym oni skrycie tęsknią. Jestem ich delegatem, bo są mądrzy. Bo nie patrzą na człowieka powierzchownie.

Także księża, którzy prowadzili podwójne życie, mogli zawsze liczyć na wyrozumiałość Ślązaków. Bo patrzyło się nie na to, co ksiądz robi prywatnie, tylko na to, czy jest dobrym księdzem. Każdy ma swoje słabości. I ze mną jest trochę podobnie. Najważniejsze, że nie jestem złym człowiekiem. Na Śląsku liczy się prawdomówność i szczerość.

Ślązacy mają we współczesnej Europie pełne prawa do stanowienia o sobie. Nie ma w tym nic zdrożnego ani niebezpiecznego dla Polski, bo Ślązacy z natury nie są wywrotowcami. Natomiast obstrukcyjny charakter polonocentryzmu na Śląsku może nie tylko sprzyjać narastaniu konfliktu o skali społecznej w kraju, ale i mieć złe reperkusje w Unii Europejskiej. Albowiem nie da się już dziś stłamsić głosu milionowej zbiorowości. Dziś Ślązacy, jako zorganizowana zbiorowość, mogą na forum międzynarodowym zaskarżyć państwo o ograniczanie ich wolności, bo odmawia im się prawa do samookreślenia się.

Górny Śląsk ma swój niepowtarzalny kontekst i listę niezałatwionych spraw, dlatego dzieje się to, co się dzieje, bo dziać się może. I dziać się musi. Chcą żyć we własnym kraju i wiedzą, że nie da się już dystrybuować wolności, bo jest jak tlen i każdy ma prawo do dawki, jaką otrzymali inni. Tymczasem wolność Ślązaków jest nadal przytłumiona i nadal niepełna. Dlatego mają święte prawo do walki w imię poszanowania swojej odmienności i godności. Nie widzę w ich postawach żadnego zagrożenia ani dla Polski, ani dla Ślązaków. Wręcz przeciwnie, bo mnie się zdaje, że to nie Ślązacy mają dorastać do polskości, ale państwo polskie do śląskości.

Ślązacy zawsze gówno mieli. Po wojnie siedmioletniej stali się w Niemczech przybłędami, plebsem, gromadną najtańszą siłą roboczą wykorzystywaną do najcięższych robót, sprzedawaną i wykorzystywaną jako mięso armatnie. Ale stado musi mieć swoich dozorców i klawiszy. Z nacjonalistycznym upolitycznieniem regionów przygranicznych ich liczba i rola bardzo rosły. W wojsku sanacyjnym Ślązak mógł najwyżej zostać sierżantem, tak samo w armii Andersa, i żeby było śmieszniej, także w Wehrmachcie. Zaś po wojnie na Górnym Śląsku zapanowały stosunki paramilitarne. Zakwitła także szpiegomania i donosicielstwo. Był to złoty okres dla klawiszy wszelkiego asortymentu. Wtedy to jeden górnik na przodku pracował na siedmiu ''nieprodukcyjnych''.

Dziś niewiele się zmieniło. Na ''zakapturzonych Niemcach'' znów można zarabiać: prezydentura Bronisława Komorowskiego i renesans Jarosława Kaczyńskiego sprawiły, że zapotrzebowanie na klawiszy od ''pilnowania polskości'' wyraźnie wzrosło.

Skoro germanizacja nie wyszła Niemcom, to niby dlaczego polonizacja miałaby się udać?

To zły kraj dla starych ludzi

Z drugiej strony Ślązacy, podobnie jak wszyscy obywatele Polski, przeżywają najlepszy okres w dziejach. Choć Polska nie jest dobrym krajem dla ludzi bardzo starych i bardzo młodych. Starzy muszą cierpliwie znosić swój los, a młodzi mają prawo szukać szczęścia gdzie indziej. Bo są ludźmi wolnymi.

W Polsce żyją obok siebie dwa światy i dwie cywilizacje - młodych i starych, brudnych i czystych, cynicznych i prawych, internetowych i długopisowych. Laptop stał się swoistym Mount Everestem, który rozdziela dwa zbiory ludzkie: jeden skażony historią, władzą i ideologią, a drugi jeszcze naturalny.

W tramwajach i kolejkach podmiejskich już prawie nikt nie ustępuje miejsca ludziom starszym. Czasem dojeżdżam ''wukadką'' do Warszawy, to 40 minut stania na nogach, w połowie drogi mam dość, wysiadam i wracam do domu.

Za mało etyki, za dużo głupawki

Zapodział się gdzieś dawny, zdawałoby się, naturalny szacunek dla ludzi starych. W szkole nie uczy się zasad dobrego wychowania. Katecheci zajmują się zarabianiem i indoktrynacją, a nie ma zajęć z etyki. Nie czyta się literatury pięknej, w telewizji same morderstwa, poruta i niekończące się spektakle politycznej głupawki. Wypędzono zewsząd naukę miłości do człowieka, nawet w rodzinach jest znacznie gorzej niż dawniej, a przypadki mordowania małych dzieci przez matki są coraz częstsze. Jeszcze trochę, a w lasach znajdować będziemy nie tylko wypędzone psy, martwe dzieci, ale i starych ludzi przywiązanych do drzew.

W Polsce życie emeryta po 75. roku życia jest karą za to, że urodził się w tym kraju. Ci o najniższych emeryturach wegetują na obszarach nędzy w wylicytowanej pogardzie dla człowieczeństwa, a Polska, kraj ultrakatolicki, niezwykle czuły na punkcie ''uczuć religijnych'', chory jest na równie silną znieczulicę ludzi starych. Nie ma ani dobrego rządu, ani Kościoła. Gdyby jakość państwa polskiego mierzyć stosunkiem do mniejszości narodowych i ludzi starych, to jesteśmy jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku. Kraj trzymany jest w korycie zaściankowego nacjonalizmu, w którym nie ma miejsca dla Ślązaków, a bieda ludzi starych jest nieprzyzwoita, choć na Kościół wydaje się rokrocznie miliardy.

Szpital staje się marzeniem chorego i rodziny, bo stary człowiek ma w nim zagwarantowaną opiekę, wyżywienie i lekarstwa. Koszty miesięcznego leczenia szpitalnego emeryta wielekroć przekraczają cenę lekarstw. Jeśli dodać, że w szpitalach jest ciche zalecenie, by chorym po 70. roku życia nie podawać najdroższych lekarstw - czyli skuteczniejszych - to przypuszczać można, że wchodzi się na drogę najtańszego skrócenia im życia. Starość w Polsce stała się gehenną, pasmem udręk i poniżenia.

Przyczyny tych zgoła barbarzyńskich praktyk leżą w pieniądzach, które państwo przeznacza na służbę zdrowia. Co trzeci emeryt nie jest w stanie wykupić lekarstw, a to przekłada się na częstsze hospitalizowanie. Tymczasem Polska na ochronę zdrowia wydaje tylko 7 proc. PKB, Francja 11,2 proc., Niemcy 10,2 proc., pogrążeni w kryzysie Grecy 9,7 proc., a Amerykanie 16 proc.!

Dlatego jeśli ktoś musi kłaść się choć na parę dni do szpitala i rozejrzy się po swoim oddziale, ze zdumieniem skonstatuje, że znalazł się w domu starców, a właściwie w hospicjum.

Starość to inwazyjne niedołężnienie, idzie od stóp, a potem w górę aż po miednicę. Jest narastającym bólem i nie nadaje się na prezent pod choinkę.

Starość staje przed nami po siedemdziesiątce jak kobyła do ujeżdżenia, urasta do problemu centralnego i staje się odwróconym stanem wolności.

Każdy, choć o tym nie wie, ma albo mieć będzie swój biedaszyb. Nawet dla najuboższych duchem banalna starość stanie się ich biedaszybem.

Cała ta zasrana starość przez swoją uciążliwość to jest już czyściec. W końcu przychodzi sen wieczny i stajemy się bombką na choince. Życie to jest tirli-pirli, i po ptokach.

Starości trzeba się uczyć całkiem podobnie jak chodzenia w dzieciństwie. Jedna jest tylko różnica - dzieciństwo nie jest fizycznym upokorzeniem. Starzenie jest powolnie narastającym safandulstwem fizycznym i głównym źródłem cierpień: człowiek kulo się od zapaści do zapaści.

Jestem szczęśliwym potworem

Czepiają się mojej starości, jakby nie wiedzieli, że jest ona młodością, tylko nieco dalej.

Każdy ma swoje słabości. I ze mną jest trochę podobnie. Najważniejsze, że nie jestem złym człowiekiem. Jak ktoś mnie atakuje, to ja łagodnieję, zadając sobie takie pytanie: ''Ty kutafonie, proszę bardzo. Możesz o mnie mówić najgorsze rzeczy, masz do tego prawo, ale co ty zrobiłeś w życiu, żeby mi tak dojebywać?''. Zwykle okazuje się, że niewiele.

Nigdy nie przypuszczałem, że życie po siedemdziesiątce będzie piołunem, który na stałe wejdzie w moje codzienne menu.

Po osiemdziesiątce stajemy się przedziurkowanymi biletami, które wprawdzie mogą się jeszcze wygrzewać na słońcu jak jesienne liście, ale przychodzi słota i miotła ogrodnika zmiata do szufli.

Starość to walka o przedsięwzięcia minimalne. O programy blisko gleby; bo oddech krótszy, sen płytszy, zadyszka powyżej piętra, słuch zredukowany, bo tony niskie już zamglone, rozmowy intymne prowadzi się na migi, zasmażki wstrząsają wątrobą, a kieliszek czystej jest górną normą.

Trzeba umieć godzić się z klęskami, które przynosi starość, i śmiało rezygnować z wielu mniemań o sobie. Starość jest dewaluacją wyobrażeń o samym sobie; nieustanną przeceną własnego tyłka.

Jestem już kategorią minioną. Jak długo można się męczyć? Nie ma mnie już na korcie centralnym.

Krowy dają mleko tylko do pewnego czasu. To, co miałem do wydojenia, już wydoiłem. Żyję na wsi, nie mam biedy i już z nikim nie muszę się ścigać. Jestem szczęśliwszy niż kiedykolwiek. Każda chwila pomiędzy swoimi - na wybranym poboczu - przynosi radość, jakiej dawniej nie doznawałem. Tak niewiele trzeba - a tak wiele!

Jestem kompletnie wolny. I demonstracyjnie czerpię z tego coraz większą przyjemność.

Żona zaczyna podejrzewać, że jestem potworem, bo zdrowieję.

Wykorzystaliśmy fragmenty felietonów Kazimierza Kutza publikowanych w katowickim wydaniu ''Gazety Wyborczej'', a także jego wywiady, m.in. dla magazynów ''Gala'', ''Playboy'' i ''Styl''.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji