Gdyby nie Halina Mikołajska (fragm.)
DRUGA rata jubileuszu 15-lecia TV wypadła w ub. piątek i jubilatka urządziła część artystyczną akademii pracowników Warszawskich Zakładów Telewizyjnych, na którą nas też zaproszono. Najlepszym dowcipem Zenona Wiktorczyka, który program ułożył i prowadził, było upchnięcie autentycznego przemówienia dyrektora rzeczonych Zakładów między występy Krystyny Sienkiewicz i Igi Cembrzyńskiej. Ozdobą wieczoru stały się urocze piosenki Wojciecha Młynarskiego, zwłaszcza okolicznościowa - o TV, wysokim czółku i baczkach. Sążniste brawa zebrał prof. Zin, który projektował różne śliczne stylowe obudowy telewizorów, a nawet radził, jak przerobić je tanio na komódkę lub barek. Obawiam się, że był to żart bardzo na czasie, bowiem telewizja zabiera nam z tygodnia na tydzień coraz mniej czasu. Nie sądzę, że z przyczyny naszych rosnących wymagań, do czego mamy zresztą niezaprzeczone prawo - teoretycznie. W praktyce prócz bezsilnych narzekań na programową degrengoladę pozostaje nam jedyny przywilej: wyłączenia jednym ruchem wizji i fonii.
Nie uzdrowi tej przykrej sytuacji stawanie "Na głowie", bo choć "show" Gruzy, Kobieli i Toeplitza starał się wychylić poza ramy rozrywkowego schematu (i z tej przyczyny zasługiwał na życzliwe przyjęcie), była to "improwizacja" zbyt mało opracowana w szczegółach, wobec czego niektóre dobre pomysły rozłaziły się, zanim dobrnęły do pointy. W każdym razie różne aluzje pod naszym adresem dowodziły, że ich twórcy brali pod uwagę istnienie telewizyjnej widowni - a to już coś.
Katowicki program rozrywkowy w sobotę (układ St. Broszkiewicza i H. Drygalskiego) zrobiony równie mało pracowicie, jak inteligentnie, nie znajdował się w żadnej proporcji do rangi barburkowego święta, jaką nadaje mu się oficjalnie. Puszczono przed kamery (i mikrofon!) smętnych młodzieńców, których warunki estradowe oraz polszczyzna (wróce - odnajde - sie budzę itp.) powinny skłonić do obrania mniej publicznego zawodu. Gwoli prawdzie odnotujmy nieco ciekawsze ewolucje taneczne - może przez porównanie z wokalną stroną imprezy, a może dzięki kuracji odchudzającej, której poddano wreszcie katowickie "girlsy".
W niedzielnym cyklu "Teatr na świecie" Irena Dziedzic zaprezentowała słowacką komedię ludową z 1890 r. pt. "Kubo" (coś w rodzaju naszych "Krakowiaków i Górali") Józefa Holle w prześlicznej scenografii Antona Krejcovića. Był to spektakl żywy, wyobraźnia podpowiadała nam, że barwny, ale chyba nie bardzo leżący w "porofilu" cyklu, który miał nas podobno orientować we współczesnej dramaturgii światowej.
Zjawienie się Haliny Mikołajskiej na małym ekranie oznacza zawsze prywatne święto dla wyznawców najwyższej rangi kunsztu aktorskiego Wiadomo też z góry, że tekst, który przekaże nam znakomita aktorka, będzie autentyczną, nie podrabianą, literaturą. Cała uroda, inteligencja i finezja "Listów panny de Lespinasse", jednego z najwybitniejszych utworów pisarstwa francuskiego w wybornym przekładzie Boya (wybór W. Wodzinowska-Stopka), znalazła idealną interpretację w środowym monodramie reżyserowanym przez Jerzego Markuszewskiego. Oglądaliśmy tragedię kobiety mądrej, szalonej, współczesnej, choć umarłej przed 200 prawie laty.
Mimo przekładu Boya i dobrej gry zespołu (nade wszystko barona Czesława Wołłejki), patrzyło się na poniedziałkowe przedstawienie "Nie igra się z miłością" Musseta tylko z szacunkiem należnym zabytkowi, ale bez wzruszenia. Trudno.