Teatr z Wysp Galapagos?
W przedziwnej, zaskakującej scenerii rozgrywa się sztuka przedwcześnie zmarłego, polskiego autora Helmuta Kajzara pt. "Wyspy Galapagos". Zrealizowana przez Teatr Polski (Scena w Malarni). Niby to w artystycznej pracowni-mieszkaniu, niby to w przestrzeni wyimaginowanej, wyraźnie uteatralnionej. Rozmaicie też spektakl ten jest interpretowany.
Myślę, iż dla większości widzów jest to sztuka (i spektakl) o młodych artystach ustawionych jakby "na sztorc" wobec rzeczywistości i władzy, i w ogóle egzystencji. Przy czym część widzów uważa, że jest to rzecz o artystach zmuszonych do zamknięcia się we własnym świecie, poddanych zewnętrznej presji i kontroli. Inni znów sądzą, że jest to pamflet na przebywających na emigracji wewnętrznej, mitologizujących siebie, władzę i rzeczywistość, że jest to rzecz o bierności, marazmie twórczym, kompleksach, egzaltacjach i artystowskiej izolacji.
Dla tej pierwszej grupy widzów czworo artystów to przedstawiciele tzw. "kultury niezależnej, alternatywnej", a może nawet opozycji. Scena rewizji miałaby więc świadczyć o tym, że - jak pisała niedawno o Polsce "dobrze poinformowana" dziennikarka francuska - "kultura znalazła się pod kontrolą tajnej policji". Dla drugiej grupy widzów jest jasne, że owi artyści (poza jedną tolerowaną przez nich "kolaborantką") są karykaturami "ludzi podziemnych" (zerwanie z oficjalną kulturą oznacza np. produkowanie systemem chałupniczym pluszowych misiów , a także jałowe eksperymenty twórcze). Artyści - zdaniem tych widzów
- padają zapewne ofiarą pomyłki. Funkcjonariusze bowiem zdają się szukać jedynie śladów prawdziwej kontestacji politycznej, której zresztą nie znajdują. Książki Orwella czy Sołżenicyna, znalezione na półkach, nie robią na nich żadnego wrażenia.
Helmut Kazjar zaistniał przede wszystkim jako autor sztuk, choć jako reżyser miał na swym koncie udane inscenizacje utworów Różewicza oraz swoich własnych. Jakby na marginesie swej działalności prowadził także za granicą warsztaty teatralne oraz działania parateatralne. Myślał też o teatrze, który mogą ludzie budować między sobą np. w rozmowie, przy herbatce. Istotne rozmowy z ludźmi to również zdaniem Kajzara - forma tworzenia. I tacy są właśnie obaj mężczyźni - artyści ze sztuki "Wyspy Galapagos". Traktują życie jak teatr, a jednocześnie teatr usiłują uczynić swoim życiem. Jest w tym i marzenie Kajzara i szczypta autoironii.
Artyści z "Wysp Galapagos" są zmęczeni rzeczywistością, kompleksami erotycznymi i twórczymi, poczuciem niespełnienia i przemijalności, niemożnością osiągnięcia pełni w świecie sztuki i w codzienności. Ich bunt egzystencjalny przybiera postać swoistego Weltschmerzu, choć jednocześnie żyją marzeniami i jakąś nadzieją. Nostalgia i egotyzm mieszają się z poczuciem humoru z satyrycznym widzeniem siebie i rzeczywistości. Odczuwają także lęk przed współczesną cywilizacją z jej militarnym kompleksem, wspieranym najnowocześniejszą techniką. Przybiera on postać niemal atawistycznego strachu przed latającymi potworami.
Serio miesza się w tym spektaklu z ironią; ważkie wyznania, niepokoje i bunt z pozą, bezradnością i słabością; wrażliwość z egzaltacją; babranie się we własnych bebechach z autoironicznym dystansem, manifestującym się grą w teatr. Jak ktoś słusznie zauważył, nie można z pisarstwa Kajzara wydobyć systemu wartości, za którym opowiadałby się sam autor. To jego słabość. W jego sztukach, i w "Wyspach Galapagos" także, widać tylko (i aż tyle) rozpaczliwe miotanie się i szukanie punktu oparcia. W finale spektaklu - za sprawą reżysera - okazuje się, że tym punktem oparcia, wartością istotną, jest dla czworga artystów po prostuj sztuka, a ściślej mówiąc teatr. A jednocześnie widz zdaje sobie sprawę, że tkwi w tym świadomie przyjęta przez realizatorów ironia. Czy więc rzeczywistość którą oglądamy na scenie to wyłącznie "teatr z Wysp Galapagos", a więc teatr prezentujący swoistą egzotykę postaci z artystowskiego rezerwatu, tyle nas obchodzących co owe jaszczury zamieszkujące archipelag na Oceanie Spokojnym? Wyspy Galagapos zwane są także Wyspami Żółwimi. Czy tylko takimi żółwiami zamkniętymi we własnych skorupach, żyjącymi jakby poza czasem, historią i sensem są bohaterowie sztuki? Z pewnością nie.
Osobiście uważam poznański spektakl (prapremiera sztuki Kajzara) za ważny, odważnie konfrontujący się z niełatwą dramaturgią Kajzara, spłacający dług wobec tego rzadko granego pisarza. Jest to spektakl artystycznie udany za sprawą przede wszystkim reżysera Zbigniewa Micha. Ale także aktorów: Wojciecha Kalinowskiego, Marka Sikory, Marii Skowrońskiej i - przede wszystkim - grającej gościnnie Krystyny Sienkiewicz. (Nie widziałem w tej roli Renaty Husarek). Świetnie też "gra" w tym spektaklu sama scenografia, która jest ni mniej ni więcej... wystawą prac grupy "Koło Klipsa".