Artykuły

Leopold Kozłowski: W tych miasteczkach już nie ma nas

- Wszystko robię dla nich. Dla ojca, matki, brata, bliskich i przyjaciół, których już nie ma. Wiem, że oni tego ode mnie oczekują. Czuję, że chcą, abym dokończył tę swoją misję ratowania muzyki klezmerskiej, jestem im to winien. Żyję dla nich i dla muzyki - mówi LEOPOLD KOZŁOWSKI.

Katarzyna Siwiec: Trochę smutna ta klezmerska muzyka. Rzewna jak modlitwa jakaś.

Leopold Kozłowski: Bo też dzieje narodu, który ją stworzył, nie są radosne. Modlitwa? Słusznie, bo klezmer nie tyle gra, co opowiada poprzez dźwięki, a to czasem brzmi, jakby się modlił. Oczywiście mam na myśli autentyczną muzykę klezmerską, a nie efekciarsko przefarbowane żydowskie motywy tworzone z myślą o komercji.

To prawda, że większość utworów opiera się na tonacjach molowych?

- Prawda. W ten sposób najlepiej wyrazić w muzyce cierpienie, ból i tęsknotę.

Pan jest takim autentycznym klezmerem? W Ameryce nazywają pana nawet ostatnim klezmerem Europy.

- Przyszedłem na świat w kolebce klezmerstwa, a oni mają muzyków urodzonych już u siebie, w Ameryce. Nazywają mnie też ostatnim klezmerem Galicji. Ale po kolei. Starohebrajski wyraz "klezmer" (od "klej" - instrument i " zemer " - śpiew) pierwotnie oznaczał żydowskiego, obdarzonego iskrą bożą grajka. W muzyce, którą wykonywał - często nie znając w ogóle nut - żydowska wrażliwość spotykała się z elementami ukraińskimi, polskimi, rumuńskimi, węgierskimi, rosyjskimi, bułgarskimi i cygańskimi. Klezmerstwo narodziło się w Europie Wschodniej, będącej swego rodzaju narodowościowym tyglem, gdzie przecież od wieków żyły obok siebie różne nacje. Zdolny instrumentalista potrafił świetnie wykorzystać różnorodne muzyczne motywy, zasymilować je i nadać im klezmerski szlif. To działało też w drugą stronę. Zna pani mazurek a-moll opus 17 nr 4 Fryderyka Chopina, zwany popularnie Żydkiem ? Jego pomysł zrodził się co prawda w Szafarni na Kujawach, ale chyba tuż po jakimś autentycznym weselu, na którym do tańca przygrywała kapela żydowska.

Czy klezmerstwa można się nauczyć?

- Nauczyć? To trzeba mieć we krwi. Często powtarzam, że to nie człowiek wybiera klezmerstwo, lecz ono wybiera człowieka. Mnie wybrało jeszcze w Przemyślanach koło Lwowa, gdzie się urodziłem (proszę nawet nie pytać, jak dawno temu). Klezmerstwo to umiejętność specyficznej improwizacji, niezmiernie charakterystycznej dla tego stylu, opartej na żydowskiej skali, wykorzystującej rodzaj zaśpiewu czy też jęku. Ale to nie wszystko. Sama pani widzi, że nie jest łatwo wytłumaczyć, na czym to polega. Albo się to czuje, albo nie. Ja tak naprawdę mam duszę klezmera, urodziłem się klezmerem i całe moje późniejsze wykształcenie muzyczne, studia pianistyczne, to tylko dodatek.

Dlaczego odrzucił pan propozycję prowadzenia Światowego Centrum Kształcenia Klezmerów w Los Angeles?

- Za daleko od moich ukochanych Przemyślan, za daleko od Krakowa. Skoro adepci klezmerstwa mogli przyjeżdżać do mnie przez kilka tygodni do Kalifornii, to równie dobrze mogą tutaj, na krakowski Kazimierz. Wiem, że do Ameryki ściągają z całego świata, słyszałem nawet świetnie grających czarnych Żydów rodem z Kenii. Trzeba przyznać, że nie brakuje uzdolnionych muzyków, którzy mają to "coś", tylko trzeba im jeszcze pokazać "jak". Ale prawdziwe klezmerstwo i w ogóle nowożytna muzyka żydowska wywodzi się - powtarzam - z Europy. Powiem więcej: tutaj, na krakowskim Kazimierzu, jesteśmy trochę jakby u jej źródła. Słyszała pani nazwisko Mordechaj Gebirtig? Genialny żydowski poeta i pieśniarz, którego utwory rozbrzmiewają dziś w synagogach i salach koncertowych na całym świecie, urodził się właśnie tu, jako syn ubogiego stolarza Izaaka i jego żony Szyfry. Sam zresztą też był stolarzem. Mieszkał przy ul. Berka Joselewicza 5. Zginął w getcie wraz z żoną i dwiema córkami w 1942 r.

To prawda, że nie znał nut?

- A co w tym dziwnego? Naftuli Brandwein też nie znał, a jakim genialnym był wirtuozem! Nie miał nawet muzycznego wykształcenia. Wyobraźni klezmera, z tymi niepowtarzalnymi dla tej muzyki niuansami, po prostu nie da się uwięzić w zapisie nutowym. To trochę jak z jazzem - za każdym razem gra się nieco inaczej. Dla prawdziwego klezmera linia melodyczna to tylko pretekst, bo to muzyka, która płynie prosto z serca. A wracając do Naftulego, to jestem jego bratankiem

Jak to? Mówi pan o fenomenalnym klarneciście, na punkcie którego cała Ameryka w latach 30. ubiegłego stulecia dosłownie oszalała?

- O nim samym. Okrzykniętym królem muzyki żydowskiej. Do dziś wszystkie liczące się zespoły klezmerskie na świecie mają w swoim repertuarze po kilka utworów jego autorstwa bądź w jego aranżacji. Niestety, nie było mi dane go poznać, bo wuj Naftuli (najstarszy brat mojego ojca) z początkiem XX w. wyjechał za ocean, by przeszczepić klezmerstwo na tamtejszy grunt. Urodził się, jak ja, w galicyjskich Przemyślanach, a zmarł w 1963 r. w Nowym Jorku. Tymczasem ja po raz pierwszy odwiedziłem Amerykę w rok po jego śmierci. Widzi pani, ludzie dotknięci bakcylem tej muzyki tworzą całe dynastie. Było tak. Mój dziadek, Pejsach Brandwein, miał czternaścioro dzieci. Kapelę tworzył z jedenastoma synami (wśród nich był Naftuli ). Mój ojciec, Herman, był najmłodszy.

A córki?

- Dziewczęta w tamtych czasach jeszcze nie zajmowały się klezmerstwem. Nawet siostra bliźniaczka Naftulego, Henrietta. Zespół mojego dziadka był znany w wielu miastach dawnej Galicji, jak Bóbrka, Rohatyń, Podhajce, Tarnopol. Od czasu do czasu zapraszany był nawet na dwór Franciszka Józefa. Ich muzykę niezwykle cenił też marszałek Piłsudski, dla którego grali Mozarta albo Brahmsa, ale po swojemu, po klezmersku.

Dziadek miał aż cztery żony (nie w tym samym czasie - rzecz jasna) i za czwartym razem przyjął nazwisko swojej kolejnej wybranki, a mojej późniejszej babki - Kleinman. Dlatego ja po ojcu jestem Kleinman, a nie Brandwein. Zaczynałem wspólnie z ojcem i jego zespołem, a pierwszym moim instrumentem były zapomniane już dziś cymbały. Grywaliśmy po weselach, bar micwach, uroczystościach chanukowych, okraszaliśmy swoją muzyką różne święta i wydarzenia. Polskie, żydowskie i ukraińskie. Jestem dumny, że w moim długim życiu udało mi się choć trochę ocalić ducha tej muzyki; sprawić, że nie umarła wraz z ludźmi, którzy ją tworzyli

Mało brakowało, a - żeby móc z panem porozmawiać - musiałabym udać się teraz do Buenos Aires.

- Ojciec pojechał za wielką wodę, żeby zarobić na chleb. To było jeszcze przed II wojną światową. Był świetnym skrzypkiem i udało mu się dostać pracę koncertmistrza w jednej z orkiestr symfonicznych w Buenos Aires. Miał nas do siebie ściągnąć, ale wybuchła wojna, no i mama chorowała już wtedy na serce. Podjął zatem decyzję o powrocie do Przemyślan.

Cóż to było za miasteczko - Przemyślany? Jak się tam żyło?

- Najwspanialsze miejsce pod słońcem, cudowne sztetl, gdzie wszyscy żyli w zgodzie: Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Cyganie. W szabas sklepy były pozamykane, nawet niektóre katolickie. Natomiast w niedzielę bywało, że - w imię solidarności - Żydzi nie otwierali swoich. Podczas Rosz Haszana czy Jom Kippur zdarzało się, że w pierwszych ławach synagogi zasiadali proboszcz, burmistrz i dowódca garnizonu. Arkadia przeminęła z chwilą wybuchu II wojny, a zwłaszcza w momencie utworzenia getta.

"W tych miasteczkach już nie ma nas " - śpiewa pan.

"nasze miejsca już rozdał czas". Proszę sobie wyobrazić, że kiedy tę pieśń do słów Jacka Cygana wykonaliśmy w filharmonii we Lwowie w zeszłym roku, ludzie mieli w oczach łzy. Przed wojną w Przemyślanach żyło prawie 3 tys. Żydów. Dzisiaj nie ma już ani jednego.

Kiedy był pan tam ostatnio? Stoi jeszcze rodzinny dom? Moment powrotu do opuszczonego domu to dla mnie - przyznam się - jeden z bardziej przejmujących fragmentów książki. Wszechobecny bałagan, na podłodze poniewierają się nuty i zapiski ojca, którego już nie ma pomiędzy żywymi

- Mam te nuty do dziś. A dom stoi. Mieszka w nim Nadia Jaremko, z którą utrzymuję kontakt.

Odwiedziłem tamte strony całkiem niedawno. Mogłem wreszcie spełnić swoją powinność, to znaczy postawić pomnik na terenie dawnego obozu w Kurowicach, około 15 km od Przemyślan, gdzie mieścił się niemiecki obóz koncentracyjny. Pomnik poświęcony mojej mamie, którą zastrzelili w obozie, i bratu, który zginął w lesie pod Hanaczowem. Ogromną pomoc w realizacji tego celu okazał mi burmistrz Przemyślan Aleksander Zozula. Podczas uroczystości odsłonięcia monumentu z powodu nieobecności rabina, który zachorował, ubrałem tałes i sam zmówiłem modlitwę za zmarłych. A modliliśmy się wspólnie z proboszczami: katolickim z Przemyślan i greckokatolickim z Kurowic. Dodam jeszcze, że na terenie byłego obozu stoi dzisiaj ładny Dom Kultury.

Ale jakieś muzeum, miejsce pamięci jest?

- Nie ma. Proszę mnie nie pytać, dlaczego 5 listopada 1941 r., jeszcze przed utworzeniem getta, Niemcy zamordowali strzałem w tył głowy czterystu Żydów, każąc im uprzednio - swoim zwyczajem - wykopać sobie grób. Wśród ofiar był mój ojciec. Jemu i wszystkim pomordowanym postawiłem wraz z przyjaciółmi pomnik macewę w lesie w Brzezinie. Chciałbym jeszcze doprowadzić do tego, by w miejscu spalonej synagogi w Przemyślanach postawić chociaż symboliczny kamień.

Przeżył pan śmierć matki i ojca, pobyt w getcie, potem obóz. Patrzył pan na okropności najstraszliwszej z wojen, widział pan, w jaki sposób bliscy i przyjaciele rozstają się z życiem. Ale kompletnie się pan załamał po śmierci brata, tuż przed końcem wojny. Dlaczego akurat wtedy?

- W krótkim czasie zostałem sam. Nie zdołałem ochronić młodszego brata Dolka, słabszego i o wiele bardziej wrażliwego. Był wybitnie uzdolnionym skrzypkiem. Wojna i okrucieństwo to nie była jego rzeczywistość. Nie pojmował podłości człowieka. Jego światem była muzyka i piękno, nie wojna. Mimo to przystał do partyzantki, jak ja. Ale po tym, co wcześniej przeżył, zamknął się w sobie, był jak ktoś nieobecny. Został ranny w nogę, wdała się gangrena. Ale nie od tego umarł. To był przerażający, bestialski mord

Po śmierci Dolka nie chciałem dalej żyć. Zamierzałem popełnić samobójstwo, tylko że mój przyjaciel i wybawca, świętej pamięci Tadek Klimko, znalazł się we właściwym miejscu i czasie. Wyrwał mi broń z ręki. Potem mnie zdrowo ochrzanił, że jak to, jak można tyle przeżyć, tyle razy wywinąć się śmierci, cudem ujść z życiem, a potem tak po prostu palnąć sobie w łeb. Faktycznie - pomyślałem. Przecież ukrywaliśmy się nawet w grobowcach na cmentarzu. Proszę sobie wyobrazić, że od dzieciństwa panicznie bałem się nawet przechodzić obok cmentarza w Przemyślanach, a tu przyszło mi sypiać pomiędzy trumnami. Uciekając przed Niemcami w głąb Rosji, dotarliśmy z ojcem i bratem do Żmerynki, gdzie zupełnie obcy, dobrzy ludzie (Ukraińcy) użyczyli nam swojego rodzinnego grobowca. I nie bałem się. Chciałem tylko przeżyć. Potem, tuż przed masowymi egzekucjami, udało mi się uciec z obozu. No to żyję, już dosyć długo.

Potem walczył pan w jedynym plutonie żydowskim AK.

- Był to pluton podległy X Kampanii 40. Pułku AK dowodzonego przez kapitana "Procha". Moim oddziałem dowodził Abram Baum "Bunio". Tuż przed wyzwoleniem broniliśmy wsi Hanaczów, gdzie chłopi uratowali kilkudziesięciu Żydów, głównie starszych ludzi, którzy nie podołaliby trudom ucieczki. Akcję zorganizowali bracia Kazimierz, Alojzy i Antoni Wójtowiczowie odznaczeni potem (Antoni pośmiertnie) medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata.

Przeżył pan traumę. Jak się po czymś takim żyje?

- Wszystko robię dla nich. Dla ojca, matki, brata, bliskich i przyjaciół, których już nie ma. Wiem, że oni tego ode mnie oczekują. Czuję, że chcą, abym dokończył tę swoją misję ratowania muzyki klezmerskiej, jestem im to winien. Żyję dla nich i dla muzyki, która - dosłownie - może nawet uratować życie. Z przeszłością mierzę się nieustannie, o niej nie da się zapomnieć. Ale do tego, by zamknąć ją w słowach, zmotywowała mnie moja córka Marta. Musiałem zrelacjonować Jackowi Cyganowi swoje losy, żeby napisał książkę, o której dawno już wiedziałem, że powinna ujrzeć światło dzienne.

W jaki sposób muzyka ratuje życie?

- Grałem dla esesmanów w obozie. Gdyby nie akordeon, pewnie bym nie przeżył. Pamiętam jedno z wystawnych przyjęć, kiedy kazali mi zupełnie nago wejść na suto zastawiony stół i grać do upadłego. Wcześniej przez dwa dni nie miałem nic w ustach. Moi oprawcy odpalali papierosy od świeczki, którą umieścili mi w odbycie, a kompletnie pijana esesmanka chwyciła za nóż. W ostatniej chwili ktoś wyrwał jej ten nóż z krzykiem: "Zostaw! On jeszcze musi nam grać!". Innym razem, gdyby nie akordeon, kula utkwiłaby w mojej piersi.

Muzyka czasem nie zdoła ocalić, ale może sprawić, że śmierć będzie lżejsza. Mój ciężko ranny kolega wiedząc, że umiera, poprosił: Polduś, zagraj mi coś... Nie pamiętam już, co to był za utwór, chyba jakiś lwowski. Grałem i patrzyłem, jak lżej mu umierać. Bliska jego sercu melodia sprawiła, że odszedł z uśmiechem na twarzy.

Długo trwało, zanim zajął się pan muzyką klezmerską po wojnie. Najpierw był Zespół Pieśni i Tańca Krakowskiego Okręgu Wojskowego, potem cygańska Roma, wreszcie Teatr Żydowski w Warszawie, a w międzyczasie nawet zespół Rzeszowiacy. Dopiero w latach 90. powrócił pan do klezmerstwa. Czemu dopiero wtedy, za komuny nie było odpowiedniego klimatu?

- Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Ta muzyka we mnie tkwiła i wiedziałem, że do niej kiedyś wrócę. Związałem się z zespołem Roma i tutaj dodam, że cygańska muzyka jest trochę podobna do żydowskiej, opiera się na podobnej skali. W ogóle Cyganów i Żydów bardzo wiele łączy. Tylko że oni mają w sobie jakby więcej radości. Bo ja wiem, dlaczego? Może dlatego, że psychicznie wciąż są nomadami i wszędzie czują się u siebie. Koncertowaliśmy nawet w Sali Obrad Rady Bezpieczeństwa ONZ w Nowym Jorku, jeździliśmy kilkanaście lat po świecie aż do czasu, kiedy prawie wszyscy zwiali. Po pamiętnym tournée w Finlandii zostało ich tylko ośmiu. Dziś na całym świecie mam przyjaciół Romów i jestem dla nich nano łasio (dobry wujek), co świadczy, że chyba mnie lubią. Wracając do klezmerstwa, to pamiętam, kiedy po raz pierwszy, tuż po zakończeniu wojny, zjawiłem się na Kazimierzu. Wcześniej nie miałem pojęcia, że coś takiego jak Kazimierz w ogóle istnieje. To było kompletnie wymarłe miasto, z ponurymi oczodołami w miejscu okien. Zniszczone, opuszczone, złowrogie. Wziąłem akordeon i zakłóciłem tę ciszę. Zagrałem "Mein Jidisze Mame " i "Miasteczko Bełz". Wtedy jeszcze nie było dla kogo grać. Ale ja, oficer Wojska Polskiego ubrany w galowy mundur, zagrałem tym murom i milczącym kamieniom, bo czułem, że one tego pragną, że chcą się odrodzić. Po latach do tego wróciłem, to wszystko.

Skompletował pan znakomity zespół. Gdzie pan znalazł artystów, którzy tak świetnie potrafią śpiewać w jidysz?

- Zadała pani podobne pytanie, jak pewien rabin z Francji po jednym z naszych koncertów w Tuluzie. Podczas uroczystej kolacji szabasowej, na którą zaprosił mnie i Jacka Cygana, spytał, skąd wytrzasnąłem te urodziwe Żydówki, które śpiewają takim krystalicznym jidysz. Odpowiedziałem: rebe, to są gojki. - Cud. No to l'chaim! - odpowiedział, wznosząc toast za moje zdolne dziewczyny. Są szalenie muzykalne, każda ma jakąś zaletę. Marta Bizoń ma ten szczególnie pożądany i charakterystyczny krechc.

Co takiego?

- Krechc. W jidysz słowo to oznacza "westchnienie", "jęk".

Odwiedził pana kiedyś genialny Itzhak Perlman, największy chyba z żyjących wirtuozów skrzypiec. Jak przebiegało to spotkanie?

- Zadzwonił do mnie jego agent Michael Alpert z informacją, że Perlman będzie w Krakowie i chce się ze mną spotkać. Kręcono akurat dokumentalny film o nim. Spytał, czy się zgadzam na to spotkanie, a ja dosłownie zamarłem z wrażenia Czy się zgadzam? Byłem przeszczęśliwy ! Perlman przyleciał własnym samolotem w towarzystwie ojca, który - notabene - urodził się w Strusowie koło Tarnopola. Siedzieliśmy w dawnym Arielu u Wojtka Ornata (dzisiejszym Domu Klezmera) i rozmawialiśmy jak starzy znajomi.

W jakim języku?

- W jidysz. Opowiadałem mu, jak to koncertowało się w dawnych przemyślańskich czasach po wsiach, jak ładowało się instrumenty na furmankę, jak napychało się futerały weselną wałówką. W pewnym momencie Itzhak mówi: co będziemy gadać, zagrajmy! - Ale co? - spytałem. - Po klezmersku ! Podaj mi tylko ze cztery takty w d-moll - odpowiedział i wyjął z futerału swojego stradivariusa. Zasiadłem przy pianinku i zaczęliśmy od " Rejzełe " Gebirtiga. A potem już było tak, jakbyśmy razem koncertowali ze sto lat. Wręczyłem mu na koniec skrzypcową wersję mojej piosenki "Ta jedna łza". Potem się dowiedziałem, że film "In the fiddler house" - w którym ja też grałem - otrzymał prestiżową nagrodę Emmy. Mnie dostał się honorowy dyplom Emmy za wspólne muzykowanie z Itzhakiem w tym filmie.

Przeżyć nieludzki czas to jedno. Ale potem trzeba umieć spojrzeć bez nienawiści na drugiego człowieka. Co by pan powiedział ludziom, którzy nie doświadczyli nawet cząstki tego, co pan, a skaczą sobie do gardła?

- Nie mam pojęcia...

Dlaczego nie wyjechał pan z Polski zaraz po wojnie albo później - w 1968 r.?

- W 1968 r. odesłali mnie do rezerwy, straciłem pracę i załamałem się po raz drugi. Dopadła mnie depresja. Nie chciałem wyjeżdżać, bo nie potrafiłbym żyć daleko od miejsc, gdzie leżą moi bliscy. Podobne pytanie zadała mi przyjaciółka z dzieciństwa, od lat mieszkająca w Izraelu Lusia Raubvogel -Gross. Sama zresztą na nie odpowiedziała w jednym ze swoich listów, który cytujemy w książce: "Zrozumiałam, dlaczego i po co pozostałeś sam w Polsce, i że nic w życiu człowieka nie staje się przypadkowo, że przeznaczona Ci była niezwykła misja zaznajomienia i urzeczywistnienia nowym pokoleniom w Polsce i na świecie, że my, Żydzi polscy, byliśmy integralną jej częścią, potrafiliśmy kultywować naszą własną kulturę i religię i pozostać wiernymi obywatelami Polski".

LEOPOLD KOZŁOWSKI - OSTATNI Z PRZEDWOJENNYCH KLEZMERÓW

Kompozytor, dyrygent, pianista, twórca muzyki filmowej i teatralnej (m.in. "Austeria" Jerzego Kawalerowicza, polskie sekwencje do "Wichrów wojny" D. Curtisa, "Lista Schindlera" S. Spielberga, gdzie konsultował muzykę gettową), opracował ponadto polskie wersje musicalu "Skrzypek na dachu". Niestrudzenie przywraca pamięć o dawnej muzyce żydowskiej, tworząc jednocześnie jej nowe, oparte na tradycji oblicze. Można go spotkać w sercu krakowskiego Kazimierza, w Klezmer Hois (Domu Klezmera), którego jest kierownikiem artystycznym i gdzie codziennie rozbrzmiewa muzyka żydowska. Dramatyczne losy artysty przybliża książka autorstwa Jacka Cygana pt. "Klezmer. Opowieść o życiu Leopolda Kozłowskiego-Kleinmana" (2010).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji