Artykuły

Skazany na sukces, ale nie bez potknięć

"Skazany na bluesa" w reż. Arkadiusza Jakubika w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Marta Odziomek w Gazecie Wyborczej - Katowice.

"Skazany na bluesa" w Teatrze Śląskim w Katowicach jest jak narkotyk. Uzależnia i wciąga z każdą kolejną minutą. Teatralna wersja filmu Jana Kidawy-Błońskiego wyreżyserowana przez Arkadiusza Jakubika, z pewnością będzie jednym z najgłośniejszych tytułów tego sezonu, jeśli nie w Polsce, to na pewno na Górnym Śląsku. Dosłownie i w przenośni.

Jako dawna fanka Ryszarda Riedla i jego muzyki jestem zachwycona tym spektaklem: dzięki twórcom scenicznej wersji "Skazanego na bluesa" legenda o moim ulubionym wokaliście Dżemu ponownie odżyła. Na deskach Teatru Śląskiego po raz kolejny mogliśmy prześledzić smutną historię życia Ryśka i usłyszeć znakomicie zaaranżowane i odśpiewane największe hity Dżemu.

Trafnych słów po premierze użył Beno Otręba, basista zespołu: w teatrze przyśnił się nam sen o Ryśku. Kiedy jednak spoglądam na spektakl z pozycji recenzentki teatralnej, nie mogę nie zauważyć, że jest on niemal pozbawiony dramaturgii. Co więcej, krótkie filmowe dialogi na scenie brzmią sztucznie, aktorzy nie mają dość materiału, by stworzyć wyraziste kreacje, zaś słynny już podziemny ikonostas niepotrzebnie zstąpił z obrazów śląskich prymitywistów. Ale po kolei.

W filmie Jana Kidawy-Błońskiego, którego scenariusz jest podstawą spektaklu, quasi-filozoficzne rozmowy o życiu, wolności i muzyce Ryśka z wyimaginowanym przyjacielem Indianerem, odbywają się na dachu jednego z bloków. Dach stał się także tłem wydarzeń teatralnej adaptacji "Skazanego..." - blues płynie spomiędzy kominów, telewizyjnych anten i majaczących w oddali szybów śląskich kopalń. W tej symbolicznej przestrzeni rozgrywają się wszystkie sceny: począwszy od pierwszych prób Dżemu, skończywszy na ostatniej rozmowie Ryśka z Indianerem.

Adaptacja Jakubika jest wierna (niestety, zbyt wierna) filmowemu scenariuszowi Przemysława Angermana i Jana Kidawy-Błońskiego. Losy wokalisty pokazane są przez pryzmat wybranych scen z życia Ryśka: młodości, początków uzależnienia od narkotyków i powolnego staczania się w nałóg, zakończonego śmiercią. W sferze wizualnej Jakubik postanowił pójść innym tropem. Świat realny, zaludniony przez rodzinę i przyjaciół Riedla, połączył z rzeczywistością nadrealną, w której pojawiają się wspomniani już bohaterowie śląskich malarzy prymitywistów, m.in.: Plastikowa Barbara, Goła Baba, Czarny Górnik, Mały Wasyl, Anioł z Tektury, których zadaniem jest zbudowanie onirycznego klimatu spektaklu.

Sęk jednak w tym, że oprócz ich obecności na scenie i powolnego snucia się wokół swojego bohatera nie ewokują żadnej wizji i nie wchodzą w interakcje. Można odnieść wrażenie, że są na scenie tylko po to, by wypełnić pustą przestrzeń. Nie sądzę, żeby do opowiedzenia losów wokalisty Dżemu konieczna była cała ta nadrealna otoczka.

Sama opowieść o Ryśku również nie jest pozbawiona błędów, niedokładności i mielizn, o które raz po raz rozbija się zespół aktorski. Problem tkwi w samym scenariuszu przeznaczonym do realizacji filmowej, a nie teatralnej, na który składają się liczne, krótkie dialogi, nietworzące żadnej nadrzędnej całości. Brak w nim dramaturgii, dobrze skonstruowanych, emocjonalnych scen. W rezultacie aktorzy nie mają wystarczającego materiału, by spróbować stworzyć pełnowymiarowych bohaterów.

Jedyni, którzy zapadają w pamię, to Tomasz Kowalski jako Rysiek i Dariusz Chojnacki w roli Indianera. Chojnacki za pomocą mimiki, ruchu i gestu interesująco kreśli postać szaleńca, popychającego bohatera ku "wolności", którą niestety okazują się narkotyki - najbardziej zniewalająca z wszystkich zabawek tego świata. Jest w tej roli przerażający i odpychający. Kowalski, któremu brak warsztatu aktorskiego, budzi jednak pozytywne emocje. Z jednej strony jego kreacja broni się naturalnością zwłaszcza w scenach rozmów z Golą i Bastkiem czy wówczas, gdy odgrywa coraz bardziej uzależnionego od nałogu człowieka, z drugiej zachwyca swoją charyzmą i fenomenalnym głosem, kiedy śpiewa utwory Dżemu.

A jest tych piosenek całkiem sporo, i to najpopularniejszych. Z "Whisky", "Pawiem" i "Listem do M" na czele. I to właśnie strona muzyczna jest najsilniejszym, najwspanialszym elementem tego spektaklu. Obecny na scenie przez cały spektakl profesjonalny, pięcioosobowy zespół muzyków z nieprawdopodobną energią wykonuje kolejne utwory wzmocnione rewelacyjnym, naturalnie brzmiącym głosem Tomasza Kowalskiego.

Dziesięć piosenek, wplecionych w opowieść o śląskim bluesmanie, jest właśnie owym magnesem, który - jak sądzę - będzie przyciągał na ten spektakl nie tylko wiernych fanów Ryszarda Riedla i Dżemu, ale także widzów, którzy niekoniecznie wcześniej sympatyzowali z tym śląskim muzycznym fenomenem. Myślę również, że znajdzie się spora grupa ludzi, którzy będą chcieli przychodzić na ten spektakl po kilka razy - właśnie po to, by raz jeszcze posłuchać świetnie odśpiewanych songów.

Premierowy wieczór zakończył się kilkunastominutową owacją na stojąco, podwójnym bisowaniem i głośnym skandowaniem imienia Riedla. Co więcej, Kowalskiemu udało się nakłonić publiczność (premierową, czyli "sztywniacką"!) do śpiewania razem z nim obydwu bisów, a kto nie znał słów piosenek, ten klaskał i kołysał się w takt muzyki.

Tyle pozytywnej energii, jaką emanuje ten fabularyzowany koncert, jakim jest "Skazany na bluesa", nie oddał chyba jeszcze żaden spektakl Teatru Śląskiego. Dlatego uważam, że mimo pewnych niedociągnięć scenariuszowo-reżyserskich jest to przedstawienie skazane na sukces.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji