Artykuły

W stronę światła

"Kompozycja w słońcu" zwiastuje powrót do tego, co najlepsze w twórczości Ingmara Villqista - kameralnej, zwartej formy i gęstej frazy, zapisanej niezwykle konkretnym, ale zarazem poetyckim językiem niedopowiedzeń, który oddaje rytm uśpionej, niespiesznej egzystencji. W nim zamknięte są tłumione latami namiętności i mroczne tajemnice z przeszłości - mściwe fantomy wyzierające niczym wyrzut sumienia z zakamarków zastygłego w bólu półżycia.

"We wszystkich moich dramatach pojawiają się postacie ukazane w momencie konieczno­ści zapłacenia rachunku za coś, co wydarzyło się w przeszłości" - powiedział w jednym z wywiadów autor "Kompozycji w słońcu". Villqist nigdy nie ukrywał swojej fascynacji pro­blemem winy i odkupienia. "Winy niezawi­nionej", wpisanej w ludzką egzystencję jako konsekwencja grzechu pierworodnego - grze­chu urodzenia się. Bo czy winą może być miłość, która połączyła w młodości Marię i Heiziga, osieroconych przez rodziców, pozba­wionych ich wsparcia i bliskości, skazanych tylko na siebie, w pustce i ciszy wielkiego domu? Kto ma ich osądzić? Jaki trybunał ma prawo wydać na nich wyrok? Purytańskie spo­łeczeństwo ze swoimi nakazami i zakazami, których respektowanie pozbawia człowieka prawa do szczęścia? A jednak wiele lat temu ukorzyli się przed tym społeczeństwem i jego normami, poddali się obezwładniającemu po­czuciu grzechu, grzebiąc swoją hańbę w ciem­nym, ukrytym przed oczami ciekawskich mieszkaniu, które stało się dla nich więzie­niem i zarazem grobem. A jakąż winę ponoszą dzieci zrodzone z tego związku, nieświado­me prawdy o sobie, pozbawione normalnego życia? Czy w ogóle wolno im kochać, skoro uczucie, które ich połączyło, uznane zostaje za przeklęte dziedzictwo?

Dziwoludy

Villqistowi chyba nie chodzi wcale o roztrzą­sanie winy. Bardziej interesują go konsekwen­cje rezygnacji z wewnętrznej walki z upiora­mi wysysającymi życie. Przebywanie wśród cieni z przeszłości, w mroku skrywającym prawdę, stopniowo pozbawia jego bohaterów poczucia realności. Odcięci od świata na ze­wnątrz, trącanie tylko miarę czasu, ale nawet pewność, że istnieją naprawdę. Zaczyna ich po trochu ubywać. Skazani na "cichosiedzenie" i "cichomówienie", z każdym dniem są coraz bardziej nierzeczywiści, widmowi. Jak duchy.

Najnowsza sztuka dramaturga z Królewskiej Huty rozwija wielokrotnie przez niego podej­mowany motyw Innego - odmieńca wyrzu­conego na margines społeczności, która uzurpuje sobie prawo do ustalania norm i standar­dów życia. Eugen i Trudi nie są jednak upo­śledzeni, "dziwoludami" stali się z woli swo­jej opiekunki, która skazała ich na życie w ci­szy i ciemności (także w nieświadomości). Pani Maria wciąż straszy swoje dorosłe już dzieci wizytą jakichś tajemniczych "onych", którzy węszą wszędzie ślady nielegalnego życia, łomocą buciorami po schodach, wyrywają drzwi, by zabrać "takich jak oni" ze sobą i zgładzić. We wcześniejszych dramatach Villqista, "Helmuciku" czy "Nocy Hehera", "oni" byli urzędnikami totalitarnego systemu, zdra­dzającego wiele podobieństw z faszystowski­mi Niemcami. Trudno określić, kim są w świe­cie wykreowanym w najnowszej sztuce, bo też nie bardzo wiemy, w jakim czasie żyją nasi bohaterowie. Czas zewnętrzny, tworzący hi­storię, nie ma zresztą znaczenia. Z chwilą, kiedy Maria zamknęła się w swoim grobow­cu, jej czas odmierzany jest przez zegar we­wnętrzny. Nawet wojna, która zdarza się po drodze, nie zmienia niczego w jej życiu-nie-życiu. Być może "oni" są tylko wytworem umysłu starej kobiety, synonimują jej lęki przed światem, od którego oczekiwała tylko potępienia. Te lęki zaszczepiła w biednych głowach Trudi i Eugena, którzy wiedzą o życiu tyle, ile im zechciała zdradzić. Nikt z nich nawet nie przypuszcza, że dla świata od dawna już nie istnieją. Może nigdy dla niego nie istnieli.

"Niedomiar istnienia"

Villqist nie powtarza jednak mechanicznie stale obecnych w jego twórczości tematów. Na tle wcześniejszych jego sztuk "Kompozy­cję w słońcu" wyróżnia zupełnie nowy motyw, wywiedziony... z teatru Becketta. To skoja­rzenie z twórczością wielkiego Irlandczyka wydaje mi się bardzo silne, wręcz narzucają­ce się. Bohaterowie, pogrzebani żywcem w ponurym mieszkaniu, dzielą doświadczenie "niedoistnienia", "niedomiaru egzystencji" (określenia Antoniego Libery) z bohaterką "Kroków". May, która ma poczucie, że nie na­rodziła się "w pełni" (co najwyżej "zaczęła"), musi potwierdzać swoje istnienie obsesyjnym chodzeniem tam i z powrotem po wąskim wycinku podłogi, wyodrębnionym z mroku przez snop światła. To "niedourodzenie" prze­sądziło o ułomności jej bycia. Z czasem sam ruch okazał się niewystarczający, trzeba było zdjąć z podłogi dywan, żeby mogła słyszeć odgłos własnych kroków, odmierzających upływ czasu. Podobne kłopoty z własną real­nością mają Eugen i Trudi. Ona chodzi regu­larnie po wspólnym pokoju, chcąc rozruszać wciąż opuchnięte nogi. On musi czasem po­łożyć się na podłodze, żeby jej twardość, od­czuwana całym ciałem, potwierdziła jego ist­nienie. Głowa Eugena pełna jest starych i nowych guzów, które mężczyzna nabija sobie, nacierając z całej siły na drzwi do pokoju pani Marii. Nieustanne konfrontowanie się z "twardą materią" to dla niego jednak zbyt mało. Jedyną realnością wydaje mu się gorą­cy brzuch Trudi, do którego tak się garnie...

Wieczna noc

Trudi i Eugen, którzy nie znają w ogóle natu­ralnego światła, nie potrafią odróżnić nocy i dnia. "Ani spać... Ani nie spać ... tak dobrze jest spać... Ale kiedy jest to spanie, panie Heizig ?... A kiedy go nie ma, to już nie wiem... Od dawna nie wiem ..." - skarży się Eugen. Jedynym sygnałem zbliżającej się pory snu jest wołanie pani Marii, która wzywa do siebie Trudi (kiedyś kobieta wykręcała jesz­cze korki). Jej głos działa niczym dźwięk dzwonka elektrycznego, który budzi i usypia inną bohaterkę Beckettowskiego świata - za­grzebaną w kopcu Winnie z "Radosnych dni". Mimo tych zewnętrznych podobieństw świa­ty Becketta i Villqista dzieli ogromna przepaść. Przepaść między wszechogarniającym poczu­ciem absurdu a nadzieją. Trudną, ale przecież obecną w Villqistowym świecie. "Kompozycja w słońcu" wyrasta z zupełnie innej filozofii, innego światoodczucia. Mimo cierpienia, któ­rego doświadczają od wielu łat bohaterowie, w ich kalekim życiu pozostało trochę miejsca na miłość. Złą? Grzeszną? Tylko ona jednak pozwala ocalić im w sobie cząstkę światła, którą można nazwać duszą. Albo człowieczeń­stwem.

Wyjście z cienia

Nie wiemy, czy bohaterowie najnowszej sztu­ki Villqista przetrwają grożącą im zagładę, czy też zginą pod gruzami budynku zburzonego i zrównanego z ziemią przez buldożery. Wie­my natomiast, że Eugen i Trudi, może na sam koniec, podjęli walkę o życie swoje i życie swojego nienarodzonego dziecka. Życie na własny rachunek, bez rygoru narzuconego im przez panią Marię, która ze wstydu przed ludź­mi wyparła się własnego macierzyństwa. Eu­gen i Trudi nie znają innych ludzi, żyją tylko dla siebie. Dlatego nic ich nie powstrzyma. Pierwszym gestem wyzwolenia będzie zerwa­nie grubych, wielowarstwowych kotar zasła­niających szczelnie okna. Czy będą potrafili żyć w promieniach słońca, przedzierającego się przez mury ich nory? Pomimo prawdy, którą poznali tego dnia? W teatr Ingmara Villqista wpisana jest próba odczyniania złych uroków - wypędzania upio­rów, oczyszczania z winy, uwalniania z pu­łapki przeszłości, która skazuje na życie w mroku. Czy "Kompozycja w słońcu" zdoła roz­wiać nasz lęk przed światłem?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji