Artykuły

Nosowska w greckim chórze przed lustrem weneckim

"Cienie. Eurydyka mówi" w reż. Mai Kleczewskiej z Teatru Polskiego w Bydgoszczy na XXXV Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Najnowszy spektakl Mai Kleczewskiej, który otworzył tegoroczną edycję Przeglądu Piosenki Aktorskiej. "Cienie. Eurydyka mówi", tylko krok dzieli od oszałamiającego sukcesu. Pracowicie i precyzyjnie budowany efekt burzy jednak ostatnie dwadzieścia minut.

Tekst noblistki Elfriede Jelinek, udział Katarzyny Nosowskiej, znakomita gra zespołu Teatru Polskiego w Bydgoszczy, sceniczny, separujący wykonawców od widowni eksperyment - to wszystko zapowiadało wieczór pełen fajerwerków. I od pełnego sukcesu przedstawienie "Cienie. Eurydyka mówi" dzieli naprawdę niewiele. Niestety, pracowicie budowany efekt burzy ostatnie dwadzieścia minut spektaklu. Gubi się dramaturgia, siada napięcie i większość widowni finał wita z ulgą.

Hey, Jelinek!

Nie wiem, czy ktokolwiek - poza twórcami spektaklu - jest w stanie ocenić, na ile zastosowany tutaj efekt luster weneckich, za sprawą których aktorzy widziani przez publiczność grali do własnych odbić, wpłynął na jakość ich gry. Faktem jest, że cały zespół grał jak natchniony. Z całą pewnością ów efekt był jednak widoczny, jeśli chodzi o udział Katarzyny Nosowskiej, która napisała do spektaklu własne piosenki, na motywach tekstu Jelinek (i nie tylko, pojawia się tu też jeden z przebojów z repertuaru Hey) - tutaj separacja od widowni sprawiła, że publiczność zobaczyła inną wokalistkę od tej, którą zna z koncertów. Sceniczna ekspresja została ograniczona do minimum, a jej rola z gwiazdorskiego udziału w spektaklu sprowadzona do jednoosobowego, mistrzowskiego chóru greckiego.

W "Cieniach" Jelinek oddaje głos Eurydyce, której mitologia grecka i jej późniejsze interpretacje przydzieliły bierną rolę. Gwiazdą, herosem, tragicznym bohaterem miał być on - Orfeusz. Jej nie zapytał nawet nikt, czy ma ochotę na wyjście z otchłani i powrót do świata żywych. Tak jakby całe jej istnienie zostało ograniczone do relacji z nim. Jelinek kieruje reflektor w kierunku Eurydyki. Sonduje, czym stanie się, jeśli zerwiemy nić łączącą ją z Orfeuszem.

Linka Orfeusza

I gdyby szukać tu najprostszego odniesienia do samego mitu, Eurydyką w spektaklu byłaby psychofanka (Aleksandra Pisula), której świat wypełnia postać popowego idola. Jednak wersje i Jelinek, i Kleczewskiej są dużo bardziej skomplikowane, a kobiecy wizerunek rozszczepiony na kilka ikon współczesnych czasów. Oprócz psychofanki mamy zatem modową blogerkę (Julia Wyszyńska), obsesyjnie odchudzającą się niewolnicę rozmaitych diet (Joanna Drozda), popową gwiazdkę jak kolejnej porcji narkotyku, spragnioną uwielbienia tłumów oraz trwającą w obojętności na upływ czasu, w pogardzie mającą naturę współczesną (i szczuplejszą) wersję Jacqueline Bon Bon (Małgorzata Witkowska), która w "8 1/2" Felliniego tak broniła się przed zapomnieniem.

Różnica między nimi jest taka, że Orfeusz jest tylko w jednym wypadku tą linką, na której zawiesza się ich świat. Pozostałe znajdują sobie inne fetysze - przywiązanie do nich utrzymuje je na powierzchni, jak koło ratunkowe chroni przed osunięciem się w otchłań. I jest świadectwem tego, jak pozorne łączą je ze światem żywych więzi.

Śpiew przy wyłączonych mikrofonach

Przez ponad godzinę cały ten teatralny, precyzyjnie nastrojony mechanizm działa idealnie. Najpierw dostajemy karykaturę tej współczesnej, neurotycznej osobowości naszych czasów - dość płaską, mocno ironiczną, a jednocześnie tragiczną w swojej śmieszności. Potem Kleczewska krok po kroku, konsekwentnie obnaża mroczną otchłań, jaką kryją te pospiesznie naszkicowane portrety - wystarczy podważyć paznokciem etykietkę, żeby od jednego spojrzenia dostać zawrotu głowy. Modowa blogerka zachłystuje się swoimi receptami na idealny outfit do zatracenia, tak jakby bez banalnych recept na kolejne zestawy nie potrafiła oddychać. Psychofanka powtarza jak mantrę wersję, w którą chce uwierzyć - że idol nie wypuści jej z rąk, że nie może bez niej żyć. Nad pozostałymi wątkami dominuje jednak opowieść popowej gwiazdki (oszałamiająca kreacja Karoliny Adamczyk) - a raczej wycofanej, zakompleksionej dziewczyny, która zakłada jej kostium, wchodzi w jej rolę. Za jej sprawą uzależnia się od entuzjazmu tłumów i budzi w sobie silny, męski pierwiastek.

Śpiew? W całym tym koncertowym spektaklu gra najmniejszą rolę (kiedy aktorka zaczyna śpiewać, mikrofony zostają wyłączone). To zwielokrotnione pożądanie widowni jest tak silnym narkotykiem, że gwiazdka pozwoli tym tłumom się rozszarpać. W otchłani, do której zstąpi po śmierci, jej zogromniały wizerunek będzie prowadził odrębny byt. Towarzyszy mu dusza, zwolniona nareszcie z męczącego obowiązku posiadania kształtu.

Ta scena brzmi w spektaklu tak mocno, że kolejne, które następują po niej, nie są w stanie tego efektu zrównoważyć. Cała sekwencja z dziewczynkami próbującymi wykrzesać ze smutnego clowna chęć do zabawy, choć sama w sobie znakomita, w dramaturgii całej opowieści wydaje się zbędna, a finalna scena jego monologu, skierowanego do milczącej Katarzyny Nosowskiej, niepotrzebnie (i zdecydowanie zbyt długo) stawia tu kropkę nad "i" - kiedy wokalistka sięga wreszcie po mikrofon, trudno powstrzymać westchnienie ulgi. I żalu, tym większego, że wystarczyło tę maszynerię zatrzymać dwadzieścia minut wcześniej, żeby poderwać widownię do owacji na stojąco.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji