Uwierz w ducha, idź do teatru
"Dziady" w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Marta Kaźmierska w Gazecie Wyborczej - Poznań.
W swojej wersji "Dziadów" w Teatrze Nowym w Poznaniu obok radia, z którego sączy się głos Gustawa Holoubka, Radosław Rychcik sadza członków Ku-Klux-Klanu i Senatora o rysach plantatora bawełny.
Przy wejściu do teatru przed sobotnią premierą widzów witały dźwięki "Ody do radości" - oficjalnego hymnu Unii Europejskiej, głoszącego równość wszystkich ludzi. W drzwiach kłaniał się wchodzącym hotelowy boy z pudełkiem popcornu w dłoni.
A gdy na widowni zgasły światła i scenę oświetlił punktowy reflektor, okazało się, że Guślarz ze słynnego romantycznego dramatu Adama Mickiewicza ma twarz Jokera.
Zosia jako cheerleaderka
"Dziady" Radosława Rychcika - choć mówią do widza przez niemalże trzy godziny językiem oryginału - wizualnie zbudowane są z nawiązań do amerykańskiej popkultury. Rózia i Józio - Mickiewczowskie duszyczki dzieci, które nie zaznały za życia nic gorzkiego - na scenie przybierają postać bliźniaczek z "Lśnienia" Stanleya Kubricka. Pani Rollisonowa (niesamowita charakteryzacja, pod którą skrywa się aktorka Maria Rybarczyk) to u Rychcika Aunt Jemima - czarnoskóra otyła służąca, rodem z "Przeminęło z wiatrem" i całego kanonu wyidealizowanych opowieści o białych dobrych panach i szczęśliwych niewolnikach. Zosia (ta sama, która u Mickiewicza na głowie ma kraśny wianek, a w ręku zielony badylek) przed widzami Teatru Nowego staje jako cheerleaderka w plisowanej mini. A Dziewica w peruce a la Marilyn Monroe i białej powiewającej sukience śpiewa słynne "Happy Birthday mr President" chwilę po tym, jak głos radiowego spikera podaje nam informację o zamachu na prezydenta Kennedy'ego.
Efekciarstwo? Otóż nie. Seria atrakcyjnych, chwytliwych pomysłów nie jest u Rychcika sztucznym tworem doklejonym na siłę do wielkiej literatury. Postacie z "Dziadów" naprawdę żyją (także dzięki bardzo zaangażowanej grze aktorów i świetnych, czarnoskórych statystów), budują kapitalne napięcie, a gdy trzeba, nawet śmieszą i dystansują się od wypowiadanego tekstu, mrugając okiem do widza. Po pierwszej, nieco lżejszej części spektaklu (z boiskiem do koszykówki, automatem do coca-coli i chórkiem rozśpiewanych, ufryzowanych dziewcząt w rolach głównych) po przerwie robi się nieco mroczniej. Przez kilkanaście długich minut, gdy w ciemnościach majaczy na scenie jedynie radio, głosem Gustawa Holoubka przemawia do nas Gustaw-Konrad z filmu "Lawa" Tadeusza Konwickiego. Obraz kibitek wywożących skatowanych carskich więźniów na Sybir zlewa się w jedno z prześladowaniami na tle rasowym, kiedy nadzy aktorzy i statyści - niczym profesjonalny chór gospel - śpiewają jednym głosem słynne "Zemsta na wroga".
Mówi Martin Luther King
Reżyser "Dziadów" stawia znak równości między krzywdą wileńskich studentów prześladowanych za swoje pochodzenie i poglądy a losem całych pokoleń czarnoskórych mieszkańców Ameryki, o prawa których jeszcze pół wieku temu upominać się musiał Martin Luther King. Jego słynne przemówienie z 1963 r., w którym wymieniał swoje sny o równości wszystkich obywateli, także słychać ze sceny. Chwilę później Aunt Jemima rozprawia się ze swoimi prześladowcami niczym tytułowy bohater "Django" Quentina Tarantino.
W swoim najnowszym spektaklu Radosław Rychcik idzie na całość: igra ze szkolnym kanonem, zrzuca z piedestału uświęcone symbole i bawi się sztuczną poprawnością polityczną. Ale zadaje przy tym mnóstwo ważnych pytań. M.in. o nas samych w świecie pozornej równości i sprawiedliwości. I o ducha literatury sprzed dwóch stuleci.
Jego "Dziady" pokazują, że ten duch wciąż żyje.