Artykuły

"Dziady" wuja Toma, czyli opis wielce subiektywny

"Dziady" w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Błażej Kusztelski.

Reżyser Radosław Rychcik przed premierą wyśpiewał w mediach niemal wszystko, co miał do powiedzenia. A więc że "Dziady" w poznańskim Teatrze Nowym będą przeciw rasizmowi, że będzie kabaret, Marylin Monroe i Hawking, Murzyni, King i Kennedy. Że będzie popowo i po amerykańsku, pewnie jakieś show może też. Słowem: podgrzał atmosferę, ale i zdradził karty, które wyjmie z rękawa.

Zaczęło się zgodnie z przewidywaniami. Guślarz jako wampir (wampiryzm super modny) i zarazem błazen oraz jako wywoływacz i wokalista. Swój show zaczyna przed kurtynką, bo miejscem akcji jest teatr, a seans wywoływania duchów - to tylko widowisko. Żadna tam kaplica, żaden ludowy obrzęd. "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie" - przestrzega Guślarz jak rasowy wodzirej i po chwili uchyla rąbka tajemnicy: zza kurtynki pokazuje się duch Marylin Monroe w kultowej kiecce, podwiewanej od dołu, żywcem wywołany ze "Słomianego wdowca". Kiedy z radia leci kawałek przemówienia prezydenta Kennedy'ego, a potem słychać trzy strzały, to ta głupia zaczyna śpiewać "Happy birthday to you". Ale - myślę sobie - nie ma zmiłuj, żadnych świętości, jak horror to horror, makabreska, czarny kabaret...

ŚCIELE SIĘ TRUP

Tymczasem odsłania się kurtynka, a tu Ameryka lat 60: pół boiska do koszykówki, z tyłu tablica z koszem, kilku dziarskich młodzieńców-białasów uwija się z piłką na parkiecie, z boku z tyłu jakieś dwa bachorki oglądają telewizję, z lewej stoi automat do coca-coli, a trzy sisterki (jak to w Ameryce) śpiewają amerykański kultowy standard swingowy "Sing, sing, sing". Te trzy sisterki mają czarne kiecki, bo to może współczesne Moiry - ale miło, że w stylu show.

Potem sisterki siadają w fotelach przy stoliku-ławie, zajęte ciasteczkiem, herbatką, czytaniem prasy lub makijażem. A tymczasem chłopcy od koszykówki raczą nas przez jakiś czas pokazem swoich umiejętności, może nie takich jak Harlem Globetrottes, ale za to dość długo. W końcu nie chcąc może nużyć widzów, sami już nieco znużeni, postanawiają się zabawić. Kulną piłkę na aut, na widownię, a potem niedwuznacznie dadzą do zrozumienia boyowi-portierowi, stojącemu na widowni przy drzwiach ewakuacyjnych, aby ją przyniósł na scenę. Boy jest czarnoskórym, więc posłusznie spełnia życzenie, bez gadania zdejmie buty i skarpetki, a wtedy Guślarz-Wampir zarzuci mu worek na głowę, zaś chłopcy-rasiści powieszą go na tablicy od kosza. No, ostro poszedł Guślarz po bandzie, ale niech tam... Musiał rozgrzać widzów, a nic tak nie ożywia akcji jak... wiadomo.

A szansonistki w swoich małych czarnych cały czas są zajęte sobą, więc chłopcy się rozzuchwalą i powtórzą numer, ale z Murzynką. W ciemności posłuchamy potem słów Martina Lutera Kinga. Ważkich, ale czekamy wciąż na dalsze słowa Mistrza Adama.

DUCH CHEERLEADERKI

Nareszcie są i duchy. Na przykład widmo złego pana. Pojawia się okrutny plantator z pejczem, a raczej jego sceniczne wcielenie - czyli kto? Wiadomo - karzeł, bo karły są złe, mściwe, i okrutne, a poza tym duch takiego nędznika mógł przecież skarleć, no nie? Zresztą duchy od dawna ukazywały się także pod postacią skrzatów czy krasnali, więc czemu nie... A w końcu taki duch trzyma się logicznie konwencji makabreski i horrorku i teatralnego cudzysłowu. Reflektor wychwytuje teraz na widowni czarnoskórego młodzieńca, który wypomina duchowi plantatora, że z jego rozkazu został brutalnie pobity, a za chwilę młoda Murzynka - z drugiej strony widowni - oskarży nikczemnika o okrutne potraktowanie jej i dziecka. Wtedy gromada czarnoskórych rzuci się z widowni ku scenie niczym furie z głośnym "Hej, sowy, puchacze, kruki". I teraz zdarzy się całkiem efektowna scena: oto rozwścieczona gromada skieruje swój protest ku widzom, złowrogo kracząc, tak że robi się trochę upiornie. A bezładne krakanie przechodzi w skandowane groźnie "kra", połączone z rytmicznym wyrzucaniem w górę pięści, jakby byli z "Czarnych Panter".

Potem pojawia się duch dziewczyny, tej, co to nigdy za życia nie miała ni męża ni kochanka. Kto to?... No jasne, młoda cheerleaderka, pewnie znajoma tych chłoptasiów od koszykówki. Mówiąc o sobie, wykonuje wężowe ruchy, w których profesjonalna gibkość łączy się z seksualnym nienasyceniem ("nieznajomym ogniem pałam"), a w tym czasie chłopcy na parkiecie jeszcze ją nakręcają, prężąc się: a to siłują się z sobą, a tu znów wykonują dwuznaczne pompki. A ona by tak chciała poigrać z nimi chwilkę... No przyznaję, całkiem zabawna transformacja pastereczki we współczesną dziewoję. I w przyjętej konwencji.

A kiedy pojawi się duch Gustawa, nieszczęśliwego kochanka, ma postać długowłosego i brodatego młodzieńca z wielkim radiomagnetofonem. Taki wielki misio, a wrażliwy jak motyl, z epoki dzieci kwiatów i hippiesów. O uczuciach, zawodzie miłosnym czy zdradzie prawi stanowczo za długo, ale przecie umie o nich mówić, choć o kobietach ma stanowczo złe zdanie. Egzaltowany, ale bywa nawet cokolwiek zabawny. Potem przy stroboskopach przemieni się w Konrada, niestety - bez dalszych konsekwencji.

Ach, i zapomniałem dodać, że Marylin zrehabilituje się, wypowiadając parę niebanalnych kwestii Dziewicy, a potem - kiedy włoży sobie piłkę pod suknię - będzie miała widzenie Ewy, że jest... w ciąży ("Róża, ta róża żyje! (...) Główką lekko rusza..."). Można i tak.

DUCH HOLOUBKA

Druga odsłona widowiska Rychcika oparta jest niemal w całości na tekstach z III części "Dziadów". Zaczyna się sentymentalnym obrazkiem z domowego albumu: sceną z gromadką zasłuchanych w słowa, które na początku brzmią niczym baśniowa opowieść: "Nocy cicha, skąd przychodzisz...". Wkrótce wjeżdża na scenę łóżko ze śpiącym, jak się okazuje, senatorem, który zakomunikuje nam, że właśnie "wypadł z łaski". Ale nie współczujemy mu za bardzo, bo obok łóżka tkwi na krześle stara gruba Murzynka, co wskazuje, że ten senator to również plantator-ladaco, a czarna służąca pewnie ma nadgodziny przy nim nawet w nocy.

Potem - jeśli dobrze zapamiętałem - całkiem niespodzianie pojawia się duch Mistrza. Kiedy zapadnie ciemność, słyszymy znajomy głos z głośnika: "Ja mistrz wyciągam dłonie...". Przez moment nie wierzymy własnym uszom: czyżby ktoś parodiował Mistrza? O nie, to naprawdę duch mistrza Holoubka, który zmaterializował się w postaci swego głosu. Mistrz sadzi swój monolog do końca, ale bynajmniej tego nie żałujemy, bo to - mówiąc najbardziej serio - najgłębszy i najdonioślejszy fragment przedstawienia. Ciemność i tylko ekscytujący głos Mistrza i ta porywająca głębia myśli zawarta w Wielkiej Improwizacji... I niech kto powie, ze teatr radiowy nie jest fascynujący. No więc słuchamy tego długiego przecież monologu w absolutnym skupieniu i utwierdzamy się w przekonaniu, że jeśli gigant słowa (mistrz Adam) znajdzie jako swoje medium takiego giganta jak Mistrz Gustaw, to efekt jest piorunujący. Jakie to szczęście, że Rychcik walkowerem oddał Wielką Improwizację Holoubkowi.

Niebawem z głośnika słychać z kolei rozmowę w celi. Głosy znów docierają do widza w zupełnej ciemności, bo reżyser pewnie założył, że przy świetle mógłby więźniów nakryć runt. Trwa to trochę, nie powiem, a potem - dalej z głośnika - leci opowieść Jana Sobolewskiego o maltretowanych i wywożonych w kibitkach więźniach. Teraz reżyser nie mógł już abdykować, więc po chwili z tyłu sceny pojawia się tłumek zesłańców. Robi to nawet wrażenie, kiedy tak obnażeni, stłoczeni, zbici w gromadę stoją bezradnie, umęczeni. Ten obraz przywodzi na myśl i łagry i lagry, i różne miejsca na świecie, gdzie do dziś udręczonych skazuje się na niewyobrażalną mękę. Niestety opowieść Sobolewskiego jest długa, więc skazańcy nie bardzo mają co z sobą zrobić, kulą się i dygocą, Sobolewski leci z głośnika, a oni dygocą i dygocą. Na szczęście reżyser pointuje wszystko zgrabną sceną: słychać, jak nagle zrywa się ulewa, a w strugach deszczu więźniowie-zesłańcy z radością biorą niejako oczyszczającą kąpiel, doznając ulgi i wyzwolenia, a może końca swej drogi cierniowej. Jest jeszcze chyba w tej samej scenie inny wart podkreślenia moment, kiedy niewidoczny dla widza chór śpiewa pieśń o krwawej zemście - w stylu murzyńskiego protest-songu. "Pieśń ma była już w grobie" robi naprawdę dobre wrażenie. Brzmi posępnie i ma chorałową urodę.

MASAKRA U SENATORA

Ostatnia scena rozgrywa się w salonie domu plantatora. Przy stole: drzemiący gospodarz-senator (ten sam, który wypadł z łaski), trzy zakapturzone postacie z Ku-Klux-Klanu (pewnie progenitura senatora albo jego totumfaccy bojówkarze - a w istocie zakamuflowani Doktor, Pelikan i Bajkow), ponadto ksiądz Hawking i gosposia - stara, gruba Murzynka z misą, która jak już wiemy, należy do wyzyskiwanej służby. Właśnie odbywa się kolacja. Ku-klux-klanowcy, jak to ku-klux-klanowcy, zaczynają się obżerać, ale żeby wydali się jeszcze bardziej obrzydliwi, opluwają się nawzajem żarciem. Murzynka coś im tam więc z misy jeszcze dokłada, podobnie jak Senatorowi, który budzi się i również zaczyna żreć, choć nie tak obrzydliwie jak tamci bojówkarze. Oczywiście gadają sobie przy okazji, najpierw trochę jak bywalcy Salonu Warszawskiego, ale potem już tylko o śledztwie i spisku. Gruba Murzynka, zamiast siedzieć cicho przy stole, nie skorzystała z okazji, i bezczelnie nagabuje pana senatora o jakiegoś Rollisona. No więc rozmowa schodzi na onego Rollisona i wtedy budzi się z odrętwiającego paraliżu ksiądz Hawking. Siada nagle i jakby nigdy nic zapala papierosa, czym w końcu zdradza, że to zdrowy ksiądz Piotr, tylko dla kamuflarzu w przebraniu Stephena Hawkinga.

Jakiś czas peroruje, a w końcu ogłasza przepowiednię o nadejściu - jak wiadomo - kogoś o imieniu "czterdzieści i cztery" (pewnie w konwencji przedstawienia powinien to być Obama). Ale na prostaku senatorze nie robi to żadnego wrażenia. Natomiast stara gruba Murzynka zdradza się, że Rollison to jej syn. A to się ale narobiło. Na dodatek leżała sobie ausgerechnet na stole strzelba (widać zostawił ją tam Czechow), więc ta stara wariatka chwyta ją i bach! w Doktora ku-klux-klanowca, który pada na stół (ale kto wie, czy go już wcześniej wściekły senator nie poddusił), a potem bach! w Bajkowa, który nieostrożnie roztarł sobie krwawą plamę na piersiach i teatralnie padł na oparcie krzesła. Ale zemsta choć leniwa zagnała was w moje sieci, myśli sobie gruba Murzynka, i bach! jeszcze w Pelikanową (bo to była okazuje się baba). Cztery trupy przy stole, tylko księdza oszczędziła. I to by było na tyle, czyli koniec.

Do dziś zachodzę w głowę, czy ta finałowa scena tylko tak śmiesznie wypada, czy ma śmieszyć. A jeśli tak, to dlaczego. Bo prawdę mówiąc, wygląda jak wydobyta z archiwum filmu niemego (z podłożonym głosem) o antyrasistowskiej wymowie. Albo jak jaka satyryczna agitka w stylu Brechta. Nawiasem mówiąc, owa stara Murzynka to popularna w Ameryce postać kulinarna, dziś zwana "babcią pracy", a kiedyś - jako "ciotka Jamima" - była symbolem ruchu na rzecz praw obywatelskich. Przez czas trwania tej sceny z boczku na podeście siedzi markotny Guślarz. Wygląda na podłamanego. Pewnie spostrzegł, że cały jego plan wywoływania duchów, na czym oparł swoje show, spalił na panewce.

MANKAMENTY "DZIADÓW"

Radosław Rychcik dekonstruując po swojemu "Dziady", ubrał je w XX-wieczny kostium i osadził rzecz w tradycji, historii i kulturze amerykańskiej, czyniąc głównie rasizm, nierówność praw obywatelskich na gruncie tegoż rasizmu i protest przeciw niemu - osią spektaklu. Oczywiście pod pojęcie rasizmu da się wiele spraw podstawić, tłumacząc, że "Dziady" dzięki temu stają się uniwersalne. Ale nie brzmi to w tym przypadku przekonująco.

Mankamentem tych "Dziadów" jest też brak wielkich czy choćby znaczących ról, są liczne dłużyzny i właściwie brak jakiegoś spójnego konceptu na drugą odsłonę przedstawienia. A niektórzy widzowie mogą też mieć poczucie, że to pastisz. Poza dwoma, czy trzema scenami próżno szukać w tych "Dziadach" ich wielkości. Jest raczej na poły satyryczny, na poły poważny plakat sceniczny, jest porcja modnych w tzw. nowym teatrze chwytów i jest połączenie - jak to ujął Jarzyna wobec jednego ze swych projektów - "prawdy, kiczu, nudy i atrakcyjności".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji