Artykuły

Pochwała głupoty

Poznański Teatr Nowy jest mi szczególnie bliski. To z jego sceny - choć zabrzmi to na­zbyt egzaltowanie - świat teatru po raz pierwszy przemówił do mnie w pełni. A spektakle w reżyserii Euge­niusza Korina cieszyły się moim szcze­gólnym uznaniem, wystarczy przypo­mnieć kilka tytułów: "Ghetto" Joshui So­bola, polską prapremierę "Czerwonych Nosów" Petera Barnesa, "Piękną Lucyndę" Mariana Hemara czy "Zagraj to jeszcze raz, Sam" Woody Allena.

Eugeniusz Korin obejmował dyrek­cję Teatru Nowego w 1990 roku. Za­proponowany przezeń i konsekwent­nie realizowany profil eklektycznej re­pertuarowo, ale stojącej na przynaj­mniej dobrym poziomie sceny, miał trafić przede wszystkim w mieszczań­skie gusta poznaniaków. I tak się stało, a Nowy pod rządami Korina zwycię­sko przeszedł próbę w nowej rzeczy­wistości politycznej i społecznej. A za­uważyć należy, że wielu teatrom do dziś nie udało się wypracować pro­gramu, który byłby adekwatny do wy­magań rozpieszczonej wielością pro­pozycji artystycznych publiczności i praw wolnego rynku. Tymczasem dzięki szybkim i zdecydowanym dzia­łaniom Korina poznański Nowy w mig opanował zasady przekuwania sukce­sów artystycznych na imponujący w skali kraju sukces frekwencyjny, nie zapominając jednak o tym, co dla samego dyrektora najważniejsze: "prowokować do myślenia nie nudząc, wzruszać nie wpadając w ckliwość, bawić nie błaznując, szanować widza bez przymilania się".

Ze sporym kredytem zaufania wy­brałam się więc na najnowszą pre­mierę Teatru Nowego. Błyskotliwa farsa "Czego nie widać" Frayna to party­tura gwarantująca połowę sukcesu reżyserowi, który poza sprawnością warsztatową wykaże się też niebaga­telnym poczuciem humoru. A przede wszystkim będzie miał pomysł arty­styczny, bo gatunek to niezwykle trudny do przeniesienia na scenę - o, co umiarkowanie śmieszy w lek­turze, może w teatrze zabłysnąć fa­jerwerkiem inteligentnego dowcipu i ciągiem świetnie napisanych sytuacji.

Już pierwsze sceny spektaklu po­zbawiły mnie złudzeń. Świetny farso­wy materiał Frayna posłużył Korinowi do sukcesywnego zamęczania widzów niezbyt pomysłowymi rozwiązaniami inscenizatorskimi, które skutecznie niszczyły misterną tkankę tekstu. Po­mysł dramaturga, by akcję "Czego nie widać" umieścić w teatrze i pokazać pu­bliczności, czyli cywilom, kolejno: pró­bę generalną (przez zespół uparcie traktowaną jako techniczną), popołudniówkę, która na skutek nagroma­dzenia typowych dla teatru małych konfliktów wśród obsady nie do końca wygląda tak, jak ją wcześniej wyreżyse­rowano, i ostatni spektakl, będący już tylko tragikomiczną agonią sztuki Robina Housemongera pt. "Co widać", Korin niefrasobliwie sprowadził do gonitwy postaci od gagu do gagu. Widzowie nie przeczuwali nawet, w co usiłuje się ich wmanewrować. Kolejni aktorzy poja­wiali się na scenie, by zaprezentować wielce ukontentowanej widowni wła­sną nieporadność w obliczu trudnej te­atralnie materii. Z braku śladowego choćby wsparcia ze strony reżysera ra­towali się używając świetnie wszystkim znanych grepsów, które grane przez nich postacie niebezpiecznie przybliża­ły do granicy dobrego smaku. Nikomu z dziewięcioosobowej obsady nie uda­ło się umknąć sztampie. Zazwyczaj świetna Antonina Choroszy toczyła walkę z Grażyną Korin o najbardziej banalne z możliwych wykorzystanie własnych umiejętności. Bożena Borowska z roli zahukanej i płaczliwej Poppy starała się wybrnąć za pomocą na chybił trafił wybranych rysów nie­dawno zagranej przez siebie Cimcirymci, okraszając je przerysowaną żą­dzą jakiegokolwiek uczucia. Mariusz Sabiniewicz i Ildefons Stachowiak w równym stopniu nie znali umiaru w niby-budowaniu postaci w oparciu o pomysł na uosobienie męskiej nieuleczal­nej histerii (w pierwszym przypadku) i gejowskie, a w dodatku grubą kreską nakreślone rozstrzygnięcie kwestii Tima -kierownika technicznego (w dru­gim przypadku). Bardzo żałuję ewen­tualnych możliwych kreacji Mirosława Kropielnickiego i Tadeusza Drzewieckiego, którzy, mając napisane doskona­łe role, z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy silili się, by pokazać naj­bardziej oczywiste z oczywistych po­stacie: mało lotnego reżysera i przygłu­chego, acz ostro ciągnącego z butelki whisky, starego aktorzyny, bo właśnie ci dwaj artyści przyzwyczaili widownię do ciągłego szukania na terenach wcześniej przez siebie nie penetrowa­nych. Dwoje najmłodszych wykonaw­ców, Edyta Łukaszewska i Daniel Wyczesany, zawiodło najbardziej, bo każ­de z nich rozpoczęło i zakończyło za­razem opracowywanie swoich ról na poziomie jednego, nazbyt często i bez wdzięku eksploatowanego tricku. Brooke-Vicki Łukaszewskiej sprawia wrażenie, jakby przemierzała scenę tylko w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do odbycia hałaśliwej medyta­cji własnego pomysłu, na którą składa się ugięcie nóg w kolanach połączone z dzikim okrzykiem przyprawiającym o palpitacje serca widzów, a być mo­że i aktorów. Partnerujący jej Garry-Roger Wyczesanego nie usiłuje nawet szukać czegokolwiek poza danym mu do wygłoszenia tekstem i gra amanta, którego jedynym problemem jest pre­cyzyjne wysłowienie się. Biorąc pod uwagę, jak wiele możliwości dostarcza Fraynowskie zdublowanie postaci (bo większość aktorów gra... aktorów i odtwarzanych przez nich bohaterów), ale bynajmniej nie zapominając, jak karkołomne jest to zadanie, pozostaje tylko stwierdzić, że szansa interesują­cego zainscenizowania perełki komi­zmu, jaką niewątpliwie jest "Czego nie widać", została zaprzepaszczona.

Doskonały przykład tradycyjnej angielskiej sztuki scenograficznej, którego zbudowanie na scenie postulował autor za sprawą Marka Brauna nic nie znaczy w przedstawieniu. Scenografia, która nie przeszkadza wykonawcom, ale i im nie pomaga, nie powinna mieć prawa bytu, gdy niepowstrzymana galopada śmiechu mogłaby być trafnie spuentowa­na (i spotęgowana) zawsze w takich razach zabawną złośliwością rzeczy martwych, które w najmniej odpo­wiednich momentach utrudniają dzia­łanie i tak dość już nieporadnym bo­haterom. Mimo że scenograf, zgodnie z literą tekstu, zaaranżował teatr (i zaplecze sceny) w teatrze wykorzy­stując do tego obrotówkę, nic takie­go niestety nie ma miejsca. A kostiu­my Ireny Biegańskiej - kiczowate, bez pomysłu i, chciałoby się rzec, konfekcyjne - przepełniają czarę go­ryczy, bo na scenie nie widzimy nic, co nie byłoby częścią standardowych wyobrażeń o angielskim braku szyku.

Blisko trzy godziny mąk, które zgo­tował widzom Eugeniusz Korin posił­kując się "Czego nie widać", prowokują niewesołą refleksję. Bezdenna głupota w tysiącu scenicznych wcieleń, którą Korin raczy wypróbowane audyto­rium swojego Teatru, każe się zastano­wić nad tym, czy wciąż z czystym su­mieniem można nazywać tego reżyse­ra uczciwym rzemieślnikiem. Epato­wanie niczym nie uprawomocnionym gagiem wywoływanie salw bezmyślne­go śmiechu graniem na trywialnych mechanizmach śmieszności, które z inteligentnym komizmem niewiele mają wspólnego, nasuwają pytanie o zasadność profilu artystycznego ta­kich teatrów jak Nowy. Od niedaw­na rośnie mu przecież pod bokiem sil­na konkurencja w postaci Teatru Pol­skiego pod rządami Łysaka i Wodzińskiego. Owszem, na widowni teatru Korina od lat zasiada sprawdzona pu­bliczność, która częściowo jednak zo­stała przy scenie prowadzonej niegdyś z ogromnymi sukcesami przez Izabellę Cywińską, powodowana tak siłą przy­zwyczajenia, jak i brakiem możliwości wyboru. Korina po wieloletnim sterowaniu Nowym zastąpi na stanowisku dyrektora Teatru Nowego im. Tade­usza Łomnickiego Janusz Wiśniewski. Jego osoba w tym miejscu stwarza szansę na to, że taka "farsa wśród fars" (bo tak reklamuje "Czego nie widać" Teatr w swoim repertuarze) już się nie po­wtórzy. O ile oczywiście poznański Nowy wraz z zespołem będzie w sta­nie trzeźwo i bez zbędnych emocji za­stanowić się nad sobą samym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji