Miłość, honor i zbrodnia
Klimat ogromnej większości dzieł Calderona jest nam dziś obcy i nie zrozumiały. Wszystko u tego pisarza jest wyolbrzymione i doprowadzone do krańcowości: miłość przeradza się w opętanie, które nie cofa się przeć żadnymi przeszkodami; nienawiść nie obejdzie się bez krwawej zemsty, zazdrość kończy się zabójstwem; kult honoru dochodzi do absurdu; religijność równa się fanatyzmowi; temperamenty rozgrzane są do czerwoności; każde uczucie bije najbardziej jaskrawą barwą; namiętność zamienia ludzi w jego sztukach w chodzące symbole instynktów; wiersz toczy się na kształt rwącej i zarazem rozlewnej rzeki; metafory, przeciwstawienia, ornamenty piętrzą się w kunsztowną, barokową budowlę...
Zresztą zewnętrzny blask i muzyka słowa - zwłaszcza w hiszpańskim oryginale - to może najmocniejszy element swoistego piękna utworów Calderona. W całości jednak - co za różnica w porównaniu z wielkim jego poprzednikiem Lope de Vega! Obaj uchodzą za największych twórców teatru hiszpańskiego w złotym okresie jego rozkwitu. Lope de Vega był poetą ludu, jego komedio przy całej odległości lat i odmienności środków artystycznych dziś dalej nas zachwycają. Calderon był poetą dworu, poetą schyłkowej już epoki siedemnastowiecznej Hiszpanii, jego utwory pozostawiają nas na ogół obojętnymi "Alkad z Zalamei" należy pod tym względem do bardzo nielicznych wyjątków. Tu Calderon stanął na mocnym gruncie rzeczywistości. I od razu na scenie przestały się snuć cienie i manekiny a ukazali się żywi ludzie o zdecydowanych charakterach. Od razu dramat odkrył nam wzruszającą prawdę o człowieku, prawdę o epoce - choć zamkniętą w specyficznej konwencji poetyckiej. Calderon arystokrata nie wahał się uderzyć tu w egoizm arystokracji. Calderon żołnierz nie wahał się oskarżyć oficerów o okrucieństwo. Calderon poeta dworu nie wahał się włożyć w usta chłopa gorzkich słów o nierówności stanów i różnych pojęciach sprawiedliwości wobec nich stosowanych. Tylko król pozostaje tu - jak i w innych utworach tego okresu - niezmiennie wyidealizowany. On to wprowadza ostateczny porządek w okrutnej i krwawej historii pohańbienia córki nieugiętego chłopa kastylskiego Pedra Crespo, Izabelii przez kapitana wojsk królewskich, Don Alvaro de Ataide. Zresztą z dwojga złego, mając do wyboru feudałów i króla, chłopi woleli tego ostatniego. On przecież dla wzmocnienia swej władzy ukrócał nieraz feudalną samowolę.
"Alkad z Zalamei" (alkad znaczy tyle, co naczelnik i sędzia gminy) jest sztuką, którą określa się już to jako komedię, już to - jak w przedstawieniu warszawskim - jako dramat (i ten ostatni termin jest chyba słuszniejszy). Sceny wesołe, humorystyczne przeplatają się tu z tragicznymi. Sztuka jest doskonale skonstruowana. Bieg wypadków trzyma widownię w stałym napięciu. Działa też siła przedstawionych namiętności, czaruje poezja, płynąca z długich nieraz tyrad. W pełni nie da się jej przekazać w przekładzie, ale tłumaczenie Ludwika Hieronima Morstina jest bardzo ładne i teatralne; czasem tylko trafiają się w nim zbyt nowoczesne zwroty i pojęcia. Słowem - piękne dzieło Calderona dobrze trafia do widowni. Stopień natężenia uwagi widzów i słuchaczy jest tez ważnym dla recenzenta miernikiem oceny tego co się dzieje na scenie.
A co się działo w tym wypadku na scenie? Zacznę od zastrzeżeń wobec reżyserii Ludwika Rene, by potem powiedzieć o jej zaletach. Dramat Calderona w wielu scenach, nieraz bardzo krótkich, coraz to zmienia miejsce akcji. Wymaga to albo takiego rozwiązania inscenizacyjnego, aby kurtyna nie musiała co chwila opadać. Rene starał się temu jakoś zaradzić. Puścił w ruch w oczach widzów scenę obrotową, co nie było tu jakąś sztuczną igraszką, ale miało swój sens w układzie całości. Mniej udało się połączenie niektórych scen. Wskutek tego np pisarz sądowy dla zawiadomienia Pedra Crespo o wyborze na alkada, szuka go w... lesie, dokąd uprowadzili go żołnierze kapitana Don Alvaro.
Mimo tych zabiegów - odsłon i tak było za dużo. Kurtyna zbyt często przerywała ciągłość wrażenia. Nie pomogła tu zapełniająca przerwy, bardzo piękna muzyka, którą dla całego przedstawienia skomponował Zbigniew Turski. Była to jedna z najlepszych tzw. "ilustracji muzycznych", jakie słyszeliśmy ostatnio w teatrze polskim; dodawała przedstawieniu dużo uroku i poezji. Natomiast dla uniknięcia wieloodsłonowości można było akcję rozegrać np. na dwu rozdzielonych wewnętrzną kurtyną planach, czy użyć innych umownych form, których w sztuce - i w przedstawieniu - i tak przecież nie brak. Rozumiem, że na małej scenie Teatru Domu Wojska Polskiego było to rzeczą trudną, ale chyba nie niemożliwą.
Drugie zastrzeżenie dotyczy pewnego przytłumienia tonu i tempa. U Calderona burzą się namiętności, kipią gorące południowe temperamenty. Ludzie o byle co porywają się de szpady, czy chwytają za nóż. Na scenie zaś raczej się mówi o tych afektach, niż się je czuje i widzi w grze aktorów. Wiersz płynie spokojnie. Być może, reżyser kierował się słuszna zresztą troską, aby nie wpaść w jakąś kabaretową "hiszpańskość", czy bombastyczną napuszoność. Ale inaczej odczytał partyturę niż była napisana. Tam, gdzie autor - żeby użyć porównania muzycznego - napisał animato (z ożywieniem), reżyser dyrygował: sostenuto (powściągliwie).
W tym jednak charakterze stworzył jednoelitą całość, w której i poetyckość została utrzymana i realistyczny sens utworu doszedł do głosu. Rozumiał konsekwencje literackie epoki i nie starał się ich sztucznie "uprawdopodobnić". Dostosował do nich np. efekty dźwiękowe, kiedy hałas, czy stuknięcie wyrażało się z pomocą muzyki.
Szkoda, że główna rola Pedra Crespo nie znalazła właściwego wykonawcy. Jest to rola bardzo bogata. Crespo chłop niezłomny twardy i honorny, chytry i porywczy, mocny i cięty w słowach, czuły w uczuciach do dzieci i tragiczny. Niestety, Józef Kondrat grał go jednostajnie i pojękliwie, przez cały czas w jednym tonie. Córka Crrespa ma właściwie jedną tylko wielką scenę, kiedy opowiada ojcu o swym pohańbieniu. Młodej Małgorzacie Burek-Leśniewskiej brak jeszcze dostatecznej głębi przeżycia, ale w scenie tej wzruszała: niewątpliwy talent tej aktorki, czeka na dalszy rozwój. Bardzo dobrą - a z nie wielu rysów przez autora złożoną - sylwetkę Ines - towarzyszki Izabelli dała Halina Jasnorzewska. Prawdziwy - chłopski, młodzieńczy i zawadiacki - był Włodzimierz Kmicik jako Juan, syn Crespa. Janusz Ziejewski był generałem w miarę śmiesznym, w miarę dumnym i w miarę dobrodusznym. Jerzy Pichelski w roli kapitana Don Alvaro łączył urok zewnętrzny tej postaci z jej wewnętrzna podłością i egoizmem. Jadwiga Hodorska grała ognistą markietankę; wtórował jej z humorem Wiktor Nanowski jako jej ukochany Rebolledo. Zabawną pary ucharakteryzowanego na Don Kichota szlachcica i jego sługi stworzyli Eugeniusz Dziekoński i Wojciech Rajewski. Krystian Tomczak (żołdacki sierżant), Antoni Jurasz (pisarz sądowy) Józef Szczublewski, Jan Burek, Leon Leński (żołnierze), Władysław Czerny (dworzanin) - wystąpili w pozostałych rolach. Na końcu wymieńmy i na krótko ukazującego się króla Filipa II którego Bolesław Płotnicki ukazał w dość skromnym majestacie.
Zenobiusz Strzelecki był twórcą pięknych dekoracji i kostiumów, dobrze oddających surową atmosferę epoki i Hiszpanii, kraju, w którym domy malowane są złotym odblaskiem słońca i w którym zamek królewski Escurial jest ponurym zbudowanym na pustkowiu klasztorem.