Salon odgrodzony czerwoną nitką
Tekst dramatu Bernharda wydaje się epigoński - niemal nad każdą sceną unosi się duch Czechowa, a tematyka konfliktów rodzinnych została wyesploatowana w modernizmie. Tylko dobry reżyser mógł go pokazać tak, by przez trzy godziny utrzymać współczesnego widza w fotelu.
"Rodzeństwo" (którego premiera odbyła się w krakowskim Starym Teatrze w 1996 r.) to kolejne spotkanie Krystiana Lupy z twórczością Thomasa Bernharda. Wcześniej reżyser przygotował {#re#15213}"Kalwerk"{/#} (1992) na podstawie jego powieści i dramat {#re#5212}"Immanuel Kant"{/#} (1996). Można by się więc spodziewać, że teksty austriackiego pisarza mają widzom do przekazania coś szczególnie ważnego. Ci, którzy z takim przekonaniem wybrali się do Teatru Powszechnego na gościnne przedstawienie, zawiedli się. W dramacie "Rodzeństwo" nie ma ani krzty oryginalności. Na każdym kroku motyw rodem z Czechowa (pragnienie wyrwania się z rodzinnego "gniazda" do złudzenia przypomina rozterki "Trzech sióstr") przekazany na Czechowowski sposób w toczących się leniwie rozmowach. Akcja płynie linearnie i obejmuje zaledwie jeden dzień. A do tego wypełniają ją wzajemne oskarżenia trojga bohaterów, żale, ciągłe przeżuwanie rozczarowań i klęsk. Na koniec żałosna próba buntu - odwrócenie zapełniających ściany portretów przodków - z której nic nie wynika. Banał. I to w konwencji dramatu mieszczańskiego, który przeżył się już ponad sto lat temu. A Lupa celowo ową konwencję podkreśla. Przez trzy godziny każe widzowi obserwować wnętrze typowego XIX-wiecznego pokoju stołowego, spełniającego jednocześnie funkcję salonu. "Tylko" obserwować. Reżyser zadbał o to, by publiczność ani na moment nie zapomniała o granicy między sceną a życiem - przestrzeń gry otoczył czerwoną ramą i opieczętował dodatkowo nitką w tym samym kolorze, kojarzącą się z taśmą, jakiej używa policja dla zabezpieczenia miejsca przestępstwa. Na tak stworzonej scenie pudełkowej wszystko toczy się jak w teatrze realistycznym. Aktorzy zjadają prawdziwy obiad, a widzowie wyczuwają woń kadzidełek, którymi Ritter odpala papierosa, i słyszą odgłosy smażenia przygotowywanych przez Dene potraw.
Lupa doskonale posługuje się tworzywem teatralnym, ale trudno zgodzić się ze stwierdzeniem, że bawi się konwencją. Scenografia jego autorstwa nie jest metaforą, a jedynie dowodzi, że dosłowność może być nośnikiem znaczeń na równi z symbolem. Zwyczajna przestrzeń codziennego życia stanowi kontrast dla tragedii niezrealizowanych marzeń. Za pozornym marazmem kryje się napięcie i gwałtowność. Wielka w tym zasługa obsady. Piotr Skiba (filozof Ludwik przywieziony do rodzinnego majątku z domu dla umysłowo chorych i marzący o stworzeniu traktatu logicznego, w którego losach można się dopatrywać elementów biografii Wittgensteina), Agnieszka Mandat (Dene - matkująca mu starsza siostra) oraz Małgorzata Hajewska-Krzysztofik (zdystansowana Ritter) porażają widza przekonującą grą. Jakby wcielając się w role, stawali się bohaterami rzeczywistej tragedii. Zwłaszcza że w tym statycznym spektaklu, w którym ruch sceniczny jest ograniczony, nośnikiem emocji staje się odpowiednio wypowiedziane słowo.
To przedstawienie jest dobrą robotą reżyserską i aktorską. Ale niczym więcej. Widz nie wychodzi z teatru znudzony, za to z poczuciem przesytu.