Od łóżka do łóżka
Pier Luigi Pizzi strywializowal swą reżyserią "Kawalera srebrnej róży". Jacek Kaspszyk i część solistów sprawiła, że spektakl mimo to jest bardzo udany.
Jak piękna jest muzyka Richarda Straussa w tym jednym z pogodniejszych jego dzieł, płynąca lekko, łagodnie i słodko. Jest ona jednak przy tym piekielnie trudna, ale od czego Jacek Kaspszyk i orkiestra Teatru Narodowego? Trzeba powiedzieć, że chyba nigdy dotąd ten zespół tak wspaniale nie brzmiał, mimo suchej, wytłumiającej i spłaszczającej dźwięk akustyki kanału orkiestrowego.
Oczywiście, choć orkiestra gra u Straussa tak ważną rolę, ważniejsi są przecież soliści. I tu już nie zawsze jest tak, jakbyśmy chcieli. Przepięknie śpiewa Izabella Kłosińska w roli młodziutkiej Zofii. Hanna Lisowska znakomicie buduje rolę Marszałkowej, starzejącej się kobiety opętanej obsesją przemijania - choć jej głos czasem robi wrażenie zmęczonego. Marta Abako w męskiej roli młodego Oktawiana, kochanka Marszałkowej, a potem ukochanego Zofii, jest trochę zbyt delikatna i kobieca, ale stara się, jak może. Niestety, na tym satysfakcje się kończą.
Jedną z kluczowych postaci opery jest baron Ochs (początkowo nawet tytuł dzieła miał przecież brzmieć "Ochs von Lerchenau") - trywialny i prostacki, lecz przy tym komiczny. W interpretacji Włodzimierza Zalewskiego jest po prostu żaden. Śpiewa, jakby go zupełnie nic nie obchodziło, porusza się po scenie sztucznie i sztywno, twarz ma nieruchomą. Pozostałe postacie również są raczej bezbarwne.
Pier Luigi Pizzi niestety nie pomaga im swą reżyserią. Znakomicie wypełnia dekoracjami scenę, wykorzystuje obrotówkę i głębię, piętrząc liczne kurtyny i zasłony, podnosząc je i opuszczając, co w paru momentach jest świetnym efektem, ale powtarzane - nie zawsze z dramatycznym uzasadnieniem - nudzi. Mimo tego "dowoalowania" wymowa spektaklu jest spłaszczona, a i pod względem teatralnym jest on niedopracowany.
Jeszcze pierwsze dwa akty robią bardziej sensowne wrażenie (choć większości solistów prawie nie słychać). W trzecim akcie jednak panuje totalny bałagan. Na gest barona Ochsa pojawiają się na scenie jego prześladowcy (!), a gdy z kolei pojawia się policja, ten, nie patrząc w ogóle w ich stronę, oburza się: "co tu się właściwie dzieje". Kiedy wpada na scenę kolejna tajemnicza grupa ubrana na czarno i obstawiająca się jakimiś dziwnymi drabinami - z trudem domyślamy się, że to wierzyciele barona. Piękny, niebiański finałowy tercet Marszałkowej, Zofii i Oktawiana jest kompletnie statyczny i zamiast zachwycać, zaczyna nużyć. Ale wręcz kuriozalne jest samo zakończenie, kiedy to Oktawiana i Zofię, młodą parę, która dopiero co się poznała i pokochała, reżyser ładuje prosto do łóżka (którego ustępuje im chwilę wcześniej tatuś panny) - chyba wyłącznie po to, żeby przedstawienie skończyło się na tym, od czego się zaczęło, tyle "tylko" że z inną kobietą.