Samotność czyli powrót szmiry
Cały czas, kiedy patrzyłem na "Samotność", chodziło mi po głowie te parę zdań Stendhala: "Obiad był nietęgi, a rozmowa niecierpliwiąca. To spis rzeczy lichej książki, myślał Julian. Poruszają zuchwale najwyższe przedmioty, ale po trzech minutach człowiek pyta sam siebie, co większe: emfaza czy jego nieuctwo?"
I czegóż nie ma w tej sztuce Słomczyńskiego? Polscy marynarze zatrzymani na Taiwanie i ogonki w kraju, trzy zdania o imperializmie i trzy frazesy o AK, gadka o starych żonach i o młodych kochankach, zły sekretarz organizacji partyjnej i szlachetny zmęczony Polak, wzruszająca dziewczyna z polskich pól i łąk i trzy dziwki taiwańskie, surowy kapitan, który jest wyniosły, ale wierny swojej załodze i syn oficera zawodowego, były akowiec, bez sensu więziony i bez sensu prześladowany, który w czasie niewoli taiwańskiej wstępuje do partii. I to wszystko polane jest złym tłuszczem ociekającym kaznodziejstwem patriotyczno-sentymentalnym.
To nie jest sztuka debiutanta, który ma coś do powiedzenia: po prostu nie daje sobie rady z materiałem i prawami sceny. Wprost przeciwnie. To jest sztuka człowieka, który nie ma nic do powiedzenia i żadnych zahamowań. Jest zręczny i poda ci każdą mieszankę. I to jest właśnie obrzydliwe. Obrzydliwe jest połączenie pół-prawd i pół-kłamstw, kokietowanie pozorami odwagi, aby ominąć w rzeczywistości wszystko, co jest bolesne i drażliwe. Jeden przykład. Pokazywanie gołych nóżek ma umożliwić przełknięcie wzruszających apostrof, że należy kochać żony za ich zmarszczki, albo może odwrotnie: kaznodziejstwo z "Niedzielnego dzwonka" ma usprawiedliwić pokazanie rozebranych dziewcząt. I tak samo w polityce.
Artystycznie "Samotność" jest prawdziwym arcydziełem złego smaku. I znowu wszystko. Z każdego stylu, co najłatwiejsze i najbardziej wulgarne. Brecht jest modny, a więc dawaj piosenkę o żołnierzu i fałszywe songi. Symbolizm nie jest sprzeczny z realizmem i mamy wolność stylów. Po co zadawać sobie trud i budować zwartą akcję. Niech wszystkie postacie prologu śnią się nieustannie bohaterom akcji głównej. Niech przyłażą na ten statek, niech przywołują wspomnienia i budzą skrupuły. Mamy do powiedzenia parę wstępniaków, mówmy je na rampie, wprost do publiczności. To będzie intelektualniej.
Tak więc Słomczyńskiemu udało się w krótkich abcugach połączyć: "Kościuszkę pod Racławicami" z "Optymistyczną tragedią" i "Życie paryskie" z Brechtem. Nie to nie Brecht, tylko brechta.
Lidia Zamkow nie szczędząc kosztów i energii z wielkim zapałem wykonała obowiązki reżyserskie. W tej szmirze bierze udział zespół blisko sześćdziesięcioosobowy i kilku najświetniejszych aktorów, jakimi rozporządza Teatr Domu Wojska Polskiego.
Nie wszystkim to wyszło na dobre. Mikołajska zawsze zdumiewa, kiedy potrafi przeżyć rolę. Ale kiedy nie przeżywa, potrafi pokazać tylko manierę. I ta maniera wyszła, mała maniera nienajlepszego rodzaju z fałszywą prostotą, odrzucaniem głowy i wibrowaniem głosu. Halina Mikołajska zgrywała się na prostą, czułą i szlachetną dziewczynę. Po co?
Obronną ręką wyszły z tego przedstawienia nogi Leśniewskiej Izabeli Paszkiewicz i Traczykówny. I mimo wszystko doskonały był Świderski. Miał jakąś wyjątkową lekkość i autentyczność. Ale nie mógł uratować spektaklu. Teatr Wojska Polskiego bardzo niesławnie zakończył tegoroczny sezon teatralny i zawiódł nadzieje nas wszystkich. To nie jest pomyłka repertuarowa. To jest kapitulacja.
Po raz pierwszy w życiu gwizdałem w czasie spektaklu. Kiedy sztuka jest nieudana, nie wolno gwizdać. Ale kiedy sztuka jest obrzydliwa trzeba gwizdać. Gwiżdżcie.