Artykuły

Geniusze - rzadkie ścierwo

"Geniusz w golfie" w reż. Weroniki Szczawińskiej w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Aleksandra Sowa w serwisie Teatr dla Was.

Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że nie ma sztuki bez ojcobójstwa. I nie można się z tym nie zgodzić. Balast przeszłości nie może przysłaniać nam nowych środków i możliwości, a nawet największe arcydzieło nie powinno zawstydzać i zniechęcać do dalszej pracy i ponownego przedefiniowania i interpretacji tekstu czy innej materii, będącej kanwą dzieła. Każde czasy zresztą rządzą się swoimi prawami, a zupełne zatrzymanie się w przeszłości nie jest ani możliwe, ani właściwe, ani interesujące wobec tego, co tu i teraz. Mimo to warto pamiętać skąd przychodzimy i dzięki czemu istniejemy. Ojcobójstwo pojmowane jako wyzwolenie - tak. Ale jako głupie plucie i rzucanie nożami na oślep - nie. Niestety, Szczawińska i Jakimiak poszły tą drugą drogą.

"Geniusz w golfie" jest spektaklem tak złym, tak durnym i grafomańskim bajdurzeniem i takim banałem, jeśli chodzi o strategię i wnioski, że nawet nie jest godzien tego, żeby się o nim jakoś specjalnie rozpisywać. Całość ogranicza się do biegania i paplania. Na początku w holu przed wejściem na dużą scenę, szóstka aktorów w dość finezyjnych strojach (niebieskich, żółtych i czerwonych - symbole trzech pokoleń? Nie do końca wiadomo?) coś tam sobie pojękuje i w rytm fortepianowego leitmotivu powtarza "Konradzie natchnij mnie". Skaczą po ścianach, chowają głowę pod dywan, klękają przed obrazem i popiersiem Swinarskiego. Innymi słowy szukają tego natchnienia. Najwyraźniej jednak nikt z zespołu pracującego przy spektaklu go nie znajduje. Widzowie przechodzą po ok. 15 minutach tego zarzynania do sali #Helena, gdzie odbywa się ciąg dalszy tego fascynującego przedsięwzięcia.

Autorka tekstu i reżyserka chciały swoje lotne myśli ująć w poetycką mantrę zaczynającą się od ważkiego wstępu: "Podobno kiedyś istniało miejsce, które było dla wszystkich wspólne. Podobno kiedyś byli tacy, którzy potrafili być razem. Podobno kiedyś istniał człowiek, który był dla wszystkich wspólny." Oczywiście chodzi o to, że nie ma czegoś takiego jak doświadczenie kolektywne, nie ma czegoś takiego jak wspólnota, a legenda to coś jak głuchy telefon z przeszłości, która zawsze jest idealizowana. Jasne, rozumiemy. Co dalej? Dalej aktorzy wciąż wyginają się na scenie opowiadając alternatywną historię o Swinarskim, który żyje, ale nienawidzi Polski, zatem wyjechał sobie do wielkiej Europy i pozdrawia Polaczków. Strasznie to wszystko nudne, przewidywalne, głupie, ostentacyjne, bezczelne i zwyczajnie kiepściutkie. Daleka jestem od oburzania się na "szarganie świętości" Swinarskiego, który zresztą święty nie był. Chodzi mi raczej o to, że jeśli ktoś porywa się już na tak zuchwały projekt, to niech chociaż wykaże się przynajmniej jakimikolwiek umiejętnościami i sam ma w swoim dorobku coś, co upoważnia go do takiego, za przeproszeniem, bezsensu. Szczawińska i Jakimiak sprytnie zajarzyły, że umarły nie odpowie, więc można sobie pofolgować. Szkoda tylko, że wyszedł z tego jakiś nieudany bal weteranów teatru postdramatycznego (za to zgrabne określenie dziękuję B. J.).

Na koniec przypomina mi się jeszcze jeden cytat, Tadeusza Łomnickiego, zresztą kolejnego chłopca do bicia dla nowego-Starego Teatru (tak tylko podpowiadam młodym zdolnym reżyserom). Swego czasu mawiał on: "Aktorzy - rzadkie ścierwo". Po wymęczeniu się na "Geniuszu w golfie" przychodzi mi do głowy parafraza tego sformułowania. Brzmi ona nie inaczej jak "Geniusze - rzadkie ścierwo".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji