Krzyżyki Kajzara
Helmutowi Kajzarowi udała się rzadko spotykana sztuka - stworzył literacki obraz samego siebie - jako młodzieńca i kontestatora. Szczególnie zabawnie wygląda, kiedy opisują go tak młodzi ludzie, wobec których debiutujący kilkanaście lat temu autor "Paternoster" mógłby być, jeśli nie profesorem, to przynajmniej docentem. Programu zaczerpniętego z Gombrowicza polegającego na wiecznym poczuciu młodości nie można przecież mylić z całością pisarstwa i teatralnej działalności Kajzara, a już tym bardziej z jego osobą fizyczną. Trochę inaczej ma się sprawa z kontestacją. Tutaj mamy do czynienia nie z programem, ale raczej z kostiumem. Wprawdzie Kajzar nigdy nie nosił włosów do ramion, nie ubierał się w kupowane za ciężkie dolary kurtki wojskowe i nie malował sobie na chlebaku portretu Che Guevary, bowiem chlebaka nigdy nie posiadał, a jeśli nawet kiedyś go miał, to szybko zamienił na aktówkę. Jednakże, to wszystko, co w jego twórczości i w jego manifestach bywa określane jako kontestacja, jest przede wszystkim kostiumem.
Dla reżysera związanego z teatrem studenckim, debiutującego na początku lat sześćdziesiątych, kontestacja musiała stać się modnym czy wręcz codziennym ubraniem. Inaczej nie byłby związany ze swoim pokoleniem. Po różnych próbach ustroił się więc ostatecznie w mundur kontestatora powszechnego, ogólnego i międzynarodowego. Buntuje się przeciwko prawidłowościom i nieprawidłowościom, przeciwko porządkom i nieporządkom, wobec których buntują się lub buntować mogą ludzie wszędzie i zawsze, niezależnie od koloru skóry, ustroju, religii, położenia geograficznego i stopy życiowej. Tak szeroki program kontestacji łatwo staje się jej zaprzeczeniem. Podejmując problemy uniwersalne dochodzi w gruncie rzeczy Kajzar do buntu egzystencjalnego, do niezgody na świat i byt jako taki, a więc w istocie do tego, co jest charakterystyczne dla postawy młodzieńczej, dla Weltschmerzu.
I tak, od drugiej strony, powracamy tu do programowej młodości i niedojrzałości, a program i praktyka artystyczna Kajzara zazębiają się wewnętrznie w sposób niebezpiecznie konsekwentny odsłaniając pod kunsztowną plątaniną pozorów dość prosty i banalny szkielet. Owa plątanina pozorów jest zresztą nie tylko kunsztowna, ale modna i erudycyjna zarazem. Jest tu i rozbicie świadomości, i nadświadomość, i symbolika, i celowa brutalizacja przemieszana chytrze z poetyckim widzeniem świata. Wszystkie te pozory nowatorstwa czy nowoczesności opierające się na uniwersalnej i tradycyjnej zarazem konstrukcji buntu wobec świata starczają wielu współczesnym pisarzom, nawet z okładem. U Kajzara jednak, a widać to wyraźnie w jego półprozie półdramacie "Trzema krzyżykami", jest coś ważniejszego, własnego i autentycznego.
Pisałem już, że przy wszystkich swoich nawet często drażniących cechach pisarstwo Kajzara jest naprawdę wyznaniem dziecięcia naszego półwiecza. Wyznaniem tym cenniejszym, że często bardziej szczerym i prawdziwym, niż intencje jego autora, wyznaniem mówiącym o wewnętrznej pustce, o tym, że sam autor i jego literacki bohater mają duszę zastąpioną przez dziwaczny melanż okruchów otaczającej go fizycznej i społecznej rzeczywistości. Obraz człowieka jako worka z doznaniami i refleksjami na temat tych doznań jest dość przerażający, ale wbrew pojawiającym się coraz częściej tendencjom metafizycznym czy nawet mistycznym, raczej powszechny. I Kajzar go dość wiernie pokazuje. Pisarstwo Kajzara z ostatnich paru lat wymyka się cudzym realizacjom scenicznym. Kajzar pisze z myślą o swoim teatrze, przez siebie samego wymyślonym i ukształtowanym.
Wbrew temu, czego można by się spodziewać, nie jest to teatr od strony inscenizacyjnej czymkolwiek szokujący. Dopiero połączenie w jedno własnej wypowiedzi literackiej z jej sceniczną konkretyzacją daje zamierzony efekt nowości i oryginalności, a Kajzar czasem wyraźniej przekazuje swoje myśli poprzez aktorów niż za pośrednictwem druku.
Rozegrał on swoje "Trzema krzyżykami" jako narrację sceniczną (wprowadził nawet chwilami opowieść z głośnika). Scenę potraktował jako puste miejsce do gry. Pojawiające się już często w swoich poprzednich przedstawieniach tendencje układania ruchu scenicznego w linie prostopadłe do widowni tutaj konsekwentnie rozwinął. Uprościł nieco poprzez sposób rozłożenia akcentów "fabułę" swojej opowieści wysuwając na plan pierwszy "romans" głównego bohatera i Ewunii-Katii. Ów bezimienny bohater, czyli Józio lub Rycerz Andrzej, to bardzo dobrze pomyślana rola Bogusława Kierca. Wydaje się, że zrozumiał on, że musi zagrać postać bez wnętrza, która ogarnia wszystkich naokoło i jest jednocześnie przez wszystkich i wszystko zagarniana, uwielbiana i poniżana, miłowana i gwałcona, a dopiero gdzieś w głębi, w domyśle zachowuje to, co najważniejsze i o czego o bronę, wbrew programowej anonimowości, najbardziej Kajzarowi chodzi - ludzkie ja. Kierc w tej roli jest chłopaczkowato-niedojrzały i ma w sobie coś z rośliny, wiotkiej i słabej, ale wyrastającej wciąż na nowo, i mimo że gra w pewnym momencie nawet na golasa, pozostawia wrażenie umiaru wypływającego ze zrozumienia roli.
To zresztą nie jedyna dobra rola na scenie wrocławskiego Teatru Współczesnego, choć inni są raczej epizodami lub nawet kawałkami epizodów.
Trzeba tu na pewno wymienić Grażynę Krukównę (Porucznik), Pawła Nowisza (Jajcarz), Edwina Petrykata (Docent i Hau Hau), Zdzisława Kuźniara (Kapitan), Stanisława Jaskułkę (Artaud). Poza tym przedstawienie jest aktorsko nierówne, a często zupełnie fragmentaryczne epizody są lepsze od większych ról.
Teatr Współczesny we Wrocławiu. Helmut Kajzar: "Trzema krzyżykami". Reżyseria: Helmut Kajzar. Scenografia: Krzysztof Zarębski. Muzyka: Stephen Montagne