Samobójstwa i zatrucia, czyli o "znanych, znanych" zgonach w Wałbrzychu
(...) "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej" tandemu Monika Strzępka i Paweł Demirski, w przeciwieństwie do przedstawienia Rychcika, to spektakl bardzo silnie zanurzony w konkretach, zaangażowany politycznie i społecznie. Autorzy stawiają pod pręgierzem krytycznej analizy politykę kulturalną w Polsce po 1989 roku. Podejmują kwestie autorytetów, czy raczej "świętych krów" życia kulturalnego, roli i odpowiedzialności artysty po 1989 roku, kondycji kina, teatru oraz aktorów w stolicy i na prowincji, recepcji własnych spektakli, tak zwanego dobrego smaku... Wprowadzając te wszystkie tematy, nie oszczędzają na czasie, nie dbają o spójność i klarowność pojedynczych wątków, angażują widzów w czasie przerw, prowokują bezpośrednie reakcje, słowem - eksploatują uwagę do granic wytrzymałości.
Choć spektakl podzielony jest na dwie części, z których jedna toczy się na pogrzebie "architekta wyobraźni", a druga w piekle, trudno mówić tu o jakiejkolwiek spójnej, logicznej akcji. Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej to raczej seria etiud - bezczelnych, obrzydliwych, złośliwych i zadziwiająco trafnych żartów - przerywanych estradowymi popisami wokalnymi i połączonych jedynie wspólną ramą scenograficzną, sytuacyjną i tematyczną. U Strzępki i Demirskiego granice racjonalności, spójnej tożsamości, dobrego smaku i grzeczności, przeciwko którym występują w spektaklu, jeśli w ogóle istnieją, to są z pewnością znacznie przesunięte i nadwątlone. Już punkt wyjścia przedstawienia jest perwersyjny - twórcy na potrzeby spektaklu uśmiercają bowiem żyjącą jeszcze legendę polskiego kina... Przedstawienie rozgrywa się bowiem w czasie pogrzebu słynnego reżysera filmowego, "architekta naszej wyobraźni" - tytułowego Andrzeja, który dostał Oscara. Na pogrzebie spotyka się śmietanka polskiego "życia artystycznego": aktorka, która chciałaby grać tylko w starych filmach, żeby wiedzieć, że są dobre (Mirosława Żak), wiecznie wzruszona gwiazda filmów architekta wyobraźni i zadziwiająco praktyczna dyrektorka prywatnego teatru w jednej osobie (Agnieszka Kwietniewska), podstarzały, bezczelny, przekonany o swej wielkości, rozkapryszony reżyser Kazimierz (Włodzimierz Dyła) i jego młodziutka towarzyszka (Małgorzata Białek) - bynajmniej nie córka ani wnuczka. Cała czwórka z emfazą przeżywa śmierć mistrza. Szczerość ich żalu podważa jednak jawna zawiść i sztuczny patos lub po prostu zniecierpliwienie opóźniającym się pogrzebem (interesy czekają!). W towarzystwie mamy również przedstawiciela elity politycznej dążącego do likwidacji Ministerstwa Kultury (Rafał Kosowski), który w mowę pogrzebową wplata podziękowanie dla ludzi kultury za to, że utorowali mu drogę, doprowadzając "wspólne dobro" do bankructwa finansowego i intelektualnego. Mimo że w spektaklu rzadko padają konkretne nazwiska, nietrudno domyślić się pierwowzorów poszczególnych postaci scenicznych. Nikomu przecież nie trzeba mówić, jakie nazwisko kryje się za kompulsywnie powtarzanym w tytule imieniem. Nie trzeba być też szczególnie błyskotliwym, by na scenie zobaczyć karykatury Kazimierza Kutza, Krystyny Jandy czy Leszka Balcerowicza... Spektakl uderza więc bezpośrednio w mit polskiej szkoły filmowej - sztuki, która, zdaniem jej przedstawicieli, formułuje zbiorową wyobraźnię i spełnia rolę narodowego autorytetu moralnego. Pogrzeb staje się bowiem również okazją do demonstracji przeciwników "architekta naszej wyobraźni" i elity kulturalnej kraju. Dwoje starszych aktorów z prowincji (Sabina Tumidalska i Jerzy Gronowski), Pan Smutny (Ryszard Węgrzyn) i łowca autografów (Daniel Chryc) mają żal do nich za to, że po 1989 roku wykorzystywali swój autorytet do wypowiedzi błahych, nie podejmując próby diagnozy nowego systemu, który, ich zdaniem, okazał się mocno rozczarowujący. Przytaczane w spektaklu wypowiedzi Wajdy na temat ekranizacji Zemsty, prezentacja do bólu snobistycznej postawy Kutza, który wysługuje się swoją młodą kochanką, uwodzi kobiety lubieżnymi żartami i propozycjami ról, bezczelnie obraża wszystkich wokół i, jak dziecko, domaga się podziwu, oraz scena, w której aktorka grająca Krystynę Jandę w stroju misia pieszczocha śpiewa piosenkę Janek Wiśniewski padł - tylko potwierdzają tę diagnozę. Ludzie, których postawa i twórczość miały niegdyś wymiar polityczny i krytyczny - dziś stają się ulubieńcami tłumów, produkującymi komercyjne hity.
O ile jednak opozycyjny potencjał ich sztuki po 1989 roku uciszyły prawa rynku rozrywkowego - o tyle zmiana systemu, jak pokazują twórcy spektaklu, nie zmniejszyła wpływu, jaki na sferę sztuki wywiera dominująca ideologia. Druga część przedstawienia rozgrywa się bowiem w piekle, w którym ma powstać trzecia część Człowieka z marmuru i Człowieka z żelaza, dotycząca kapitalizmu. Film zaczyna się od rekonstrukcji i transfiguracji, przypomnianej widzom w czasie przerwy, sceny z Człowieka z marmuru, w której bohaterce odbiera się możliwość realizacji obrazu o Bierucie. Trzecia część filmu miałaby bowiem pokazać, że w epoce wolnych mediów film o robotniku i buntowniku również nie zostałby zrealizowany. Co więcej, twórcy spektaklu w miejsce Bieruta stawiają Guillermo Farińas - kubańskiego dysydenta - twierdząc, że jest on bliższy widzowi niż polski robotnik. Ten gest wydaje się uderzać we wciąż istniejący podział polskiego demokratycznego społeczeństwa na elity i robotników, czyniący tych ostatnich niegodnymi zainteresowania. Robotnik, by móc stać się bohaterem filmu Wajdy, musiał "mieć prawie wyższe wykształcenie, dobre maniery i właściwie nie być robotnikiem", dziś zaś powinien być obcokrajowcem. Używając dobrze znanej sceny z "Człowieka z marmuru", Strzępka i Demirski pokazują więc, że to, co miało zostać pożegnane wraz z PRL-em, choć ukryte za fasadą wolności i demokracji, nadal decyduje o układach społecznych i politycznych. Właśnie dlatego, Farińas, który zagłodził się na śmierć protestując przeciw reżimowi, ma żal do Wajdy, że nie nakręcił trzeciej części filmu, bo gdyby zobaczył w nim, jak wygląda raj demokracji i kapitalizmu - nie umierałby za niego. Kapitalizm i wolny rynek zdominował bowiem nie tylko pojedynczych ludzi, ale całe obszary kultury. Zamiast zaangażowanego politycznie filmu -telewizja wybrałaby dziś bowiem komercyjną, lekką i przyjemną, poprawną politycznie rozrywkę, utrwalającą podziały klasowe, promującą sukces i bogactwo.
Zamiast filmu o Bierucie czy Farińasie nakręciłaby więc serial o życiu rodziny znanego polityka i jego syna-filmowca. Zainscenizowana zaraz po epizodzie z "Człowieka z marmuru" tendencyjna scenka wizyty bohaterki filmu Wajdy w domu ministra kultury przedstawia życie elit jako pozbawiony problemów raj, w którym wszyscy noszą na twarzach sztuczne uśmiechy i należą do Ligi Dżentelmenów. Ta sama sekwencja zostaje odegrana kilkakrotnie, z każdym powtórzeniem coraz dobitniej ujawniając obłudę i poczucie wyższości elit zapętlonych w nic nie znaczących scenariuszach, słowach i zachowaniach wciąż relacjonowanych przez media. Na koniec wszyscy bohaterowie filmu zakładają kostiumy misiów pieszczochów. Elity są więc grupą pluszowych zabawia-czy, wypowiadających tendencyjne zdania o traumach narodowych, wciąż "przeżywających" tragedię "polskiej inteligencji" w Katyniu, kryjących za milusińską, maską głęboką pogardę w stosunku do podziwiających ich mas. Ci zaś, którzy mają inne poglądy, albo szybko dają się uwieść ekskluzywnemu życiu gwiazd, albo są pozbawiani prawa głosu. W ostatnim powtórzeniu głosy Farinasa, Pana Smutnego, Młodej Dziewczyny i aktorów z prowincji zostają wyciszone - niczym fonia w telewizorze. Przeciwnicy mogą jedynie bezsilnie poruszać ustami, wystawiając się na śmieszność. Sielski mit wolności i dobrobytu, który miał się urzeczywistnić w demokratycznej Polsce, okazał się mitem dla wybranych, głęboko rozczarowującym i deprecjonującym tych, którzy wybrani nie są.
Kwestia poziomu i tematyki publicznej dyskusji poruszona zostaje również na zupełnie innym poziomie spektaklu. Ważną jego część stanowią cytaty z wypowiedzi artystów i recenzentów. W następującej zaraz po rozpoczęciu spektaklu przerwie - dwójka aktorów czyta do mikrofonów przeróżne fragmenty prasowe, między innymi wypowiedzi Andrzeja Wajdy o Zemście, Agnieszki Holland o roli artysty po 1989 roku... Podczas spektaklu natomiast w tle wyświetlane są krytyczne fragmenty recenzji ze spektakli Strzępki autorstwa Joanny Derkaczew, Łukasza Drewniaka, Jacka Wakara czy Anety Kyzioł - a więc recenzentów "Gazety Wyborczej", "Przekroju", "Dziennika" i "Polityki". W tym kontekście istotny jest również moment, w którym widownia dowiaduje się, co było impulsem do tego, by tytułowym, acz nieobecnym bohaterem spektaklu, stał się właśnie "Andrzej, który dostał Oscara". Aktor wyjaśnia wychodzącym na przerwę widzom, że podczas pokazu jednego ze spektakli Strzępki i Demirskiego w Warszawie Andrzej Wajda opuścił salę w trakcie oklasków. Mimo krytycznego tonu wypowiedzi o Wajdzie, być może twórcy zazdroszczą mu roli, jaką odegrał w PRL-u. Jego sztuka miała bowiem konkretny oddźwięk społeczny, wpływała na zbiorową wyobraźnię i postawę społeczeństwa. Teatr Strzępki i Demirskiego, choć raczej nastawiony na burzenie zbiorowych wyobrażeń niż na ich tworzenie, o takim zasięgu może tylko marzyć. Zwłaszcza że czytając wyświetlane cytaty można zauważyć, iż krytyka ich teatru odbywa się głównie na polu estetycznym, nie ideowym. Można więc przypuszczać, że najnowszy spektakl Strzępki i Demirskiego oprócz krytyki ma na celu wywołanie merytorycznej dyskusji zarówno w polskiej prasie, jak i w kręgach warszawskich elit. A trzeba przyznać, że "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej" charakteryzuje się ogromną pomysłowością i skutecznością w drażnieniu, bulwersowaniu, szokowaniu widza. Wydaje się wręcz, że wszystko, co powszechnie cenione, nienaruszalne, ukryte lub przemilczane, prowokuje Strzępkę i Demirskiego do szyderstwa, mającego na celu wywołanie szoku, obrzydzenia, zgorszenia, albo chociaż zakłopotania i dezorientacji. Postacią, która okazuje się najskuteczniejsza w dekonstrukcji pięknego świata elit, a wraz z nim dobrego samopoczucia widzów, jest śliniący się chłopiec - natrętny łowca autografów (Daniel Chryc), który staje się tu figurą widza - takiego, jakim postrzegają go "gwiazdy": namolnego, przygłupiego, niegodnego szacunku. Jednocześnie jednak ten "wiejski głupek" jest krytycznym kinomanem, który dość jasno, choć nieudolnie, wyraża swoje poglądy estetyczne i domaga się, by zaczęto liczyć się z jego wciąż wyśmiewanym i dyskryminowanym gustem. W akcie desperacji barykaduje się z trupem mistrza polskiego kina i animując jego zwłoki, stara się go zmusić, by nakręcił jeszcze jeden film, który będzie mu się podobał tak bardzo, jak jego filmy sprzed 1989 roku. Ten - delikatnie mówiąc - niestosowny gest, choć jedynie opowiedziany, a nie pokazany na scenie, ma w sobie siłę zaburzającą codzienny porządek i rozbrajającą pogrzebowe rytuały. To jednak nie koniec. Po uśmierceniu Andrzeja Wajdy, twórcy aranżują również zgon innych dobrze rozpoznawalnych postaci polskiej kultury i polityki. Inscenizując ich śmierć, pokazują jak zatruci pasztetem z gęsich wątróbek serwowanym na pogrzebie eleganccy przedstawiciele elit usiłują przełykać własne wymiociny. Kolejną "próbką" radykalnie obrazoburczych chwytów tandemu może być scena, w której reżyser chcąc się "podlizać" politykowi z pełnym zapałem i zaangażowaniem, długo i starannie liże jego buty. Wywoływaną tym wszystkim ciągłą niepewność widza - co właściwie dzieje się na scenie i jak daleko twórcy posuną się jeszcze w prowokacji - pogłębia wciąż zmieniający się charakter zadań powierzanych aktorom. Raz kreują oni karykatury polskich elit, innym razem wychodzą z ról zapowiadając przerwę, komentują los "aktorów prowincjonalnych", tłumaczą genezę spektaklu lub czytają do mikrofonów z kartek wypowiedzi sławnych polskich artystów i krytyków. Status aktorów rozmywa się jeszcze bardziej w drugiej części spektaklu, kiedy dochodzi do kolejnych spiętrzeń, i tak, na przykład, aktorka Agnieszka Kwietniewska gra aktorkę Krystynę Jandę grającą w filmie Człowiek z marmuru. W korowodzie niewybrednych żartów twórcy nie oszczędzają też publiczności. Najpierw twierdzą, że widz w teatrze najbardziej lubi przerwy, więc po około dziesięciu minutach spektaklu ogłaszają "upragniony" antrakt, by w rezultacie nie przerwać przedstawienia. Potem zaczynają się bardziej personalne dowcipy. Aktorka wciska się pomiędzy ciasno usadzonych widzów, by tam w stroju misia pieszczocha zaczepiać ich niezbyt miłymi komentarzami (na przykład na temat ich wyglądu). Niebagatelną rolę odgrywa również jawna manipulacja, której dopuszczają się twórcy, dobierając odpowiednie fragmenty recenzji niejednokrotnie obecnych na widowni autorów i zestawiając je w wygodny dla siebie, a zdecydowanie niekorzystny dla krytyków sposób. Oglądanie "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrze"j wiąże się więc ze sporym ryzykiem bycia ośmieszonym - jeśli nawet nie na forum teatru, to przed samym sobą. Nigdy bowiem nie wiadomo, czy w momencie, gdy widz zgodzi się z forsowanymi w spektaklu tezami, jego twórcy nie wyśmieją go w podobny sposób, w jaki elity zabawiają się kosztem nienależącej do ich grona dziewczyny: "dałaś się nabrać / żartowałem", "nieźle się skompromitowałaś / żartowałem".
Sezon 2009/2010 w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu upłynął pod hasłem "Znamy, znamy", w ramach którego zaprezentowano "Zemstę", "Madonnę", "Niech żyje wojna!!!", "Olga Tokarczuk z Wałbrzycha", "Dynastię", "Łyska z pokładu Idy" oraz "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej" i Andrzej... Już po wymienieniu zrealizowanych w tym czasie tytułów można wywnioskować, jak szeroko potraktowane zostało hasło przewodnie. Do "znanych" dzieł kultury zaliczone zostały zarówno tekst dramatyczny, jak i seriale czy twórczość konkretnych osób. Rozpiętość estetyczna poszczególnych projektów również była ogromna: od dekonstrukcji teatralnej w postaci "Zemsty", po luźno zmontowane, zaangażowane politycznie sceny w spektaklach Strzępki i Demirskiego. Projekt nie jest jeszcze skończony. W tym sezonie odbędą się kolejne premiery: Gwiezdne wojny pod tytułem Gwiazda Śmierci Marcina Cecko i Krzysztofa Garbaczewskiego, Agent 007 Wiktora Rubina, Ania z Zielonego Wzgórza Katarzyny Raduszyńskiej, Winnetou Piotra Ratajczaka oraz "W pustyni i w puszczy" Weroniki Szczawińskiej i Bartka Frąckowiaka (proces powstawania tego spektaklu można śledzić na blogu: http:// jadrociemnosci.blogspot.com/). Trudno się jednak powstrzymać przed podjęciem próby choć wstępnego i ostrożnego zarysowania jakiegoś podsumowania, wyznaczenia wspólnych dla prezentowanych w wałbrzyskich spektaklach tendencji. Założeniem tego sezonu było przyjrzenie się temu, co - bez względu na swoją obecność czy jej brak w różnych zamkniętych spisach - jest wciąż żywe w pamięci i świadomości widzów-obywateli. Źródła rozpowszechnienia szukano więc na obszarze popkultury i telewizji. W ten sposób pozornie niewinne, często kultowe teksty kultury były w wałbrzyskich spektaklach oskarżane o bycie źródłem fałszywych, nasyconych ideologicznie mitów i wyobrażeń. Odwołując się do bardzo różnych zjawisk, hasło "Znamy, znamy" przestawało natomiast dotyczyć jedynie konkretnych utworów, a stawało się znakiem pewnej praktyki społecznej, jak na przykład: poi historyczna, sposób przedstawiania wojny i choroby, podziały klasowe, rasowe, mainstream i margines. "Znamy, znamy" odnosiło się do pewnych sposobów obrazowania, konceptualizacji czy ideologizacji powszechnie obecnych w obiegu kulturowym, czy też praktyk życia zbiorowego. O tym, że taka jest w dużej mierze intencja Sebastiana Majewskiego, świadczyć może seria dyskusji organizowanych w teatrze, w których spektakl był punktem wyjścia do rozmowy o szerszych zjawiskach społecznych i kulturowych. W tym sensie "Znamy, znamy" przestaje być kwestią jakiegokolwiek namacalnej i weryfikowalnej listy tytułów, które można dekonstruować, lecz całej machiny pracującej w zbiorowej świadomości i podświadomości - tak znanej, że aż niezauważanej. "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej" rozprawiający się z "architekturą" zbiorowej wyobraźni i jej projektantami - wydaje się więc idealnym zwieńczeniem pierwszego sezonu "Znamy, znamy". Spektakl ten, podobnie, jak poprzednia wałbrzyska produkcja Strzępki i Demirskiego - "Niech żyje wojna!!"! - traktuje hasło przewodnie w sposób najmniej oczywisty, a zarazem niezwykle trafny i złożony. To właśnie te dwa spektakle, w moim odczuciu, nadały ton tegorocznemu sezonowi, świadcząc jednocześnie o dużym potencjale wałbrzyskiego projektu.