Artykuły

Schimscheiner bez zadyszki

Pragnie zachować młodość, dlatego zaczął dbać o ciało. Tak, by podnosić córkę i dobrze wyglądać na scenie. Tylko w tym roku zagrał w trzech premierowych spektaklach. Wszystko dzięki temu, że w macierzystym teatrze nie jest obsadzany - rozmowa z TOMASZEM SCHIMSCHEINEREM.

Ma problem z upływem czasu. Zwłaszcza, gdy idzie się napić wódki i widzi przy barze ludzi 15 lat młodszych od siebie. Knajp na takie bardziej dla niego odpowiednie nie zamierza jednak zmieniać. Bo TOMASZ SCHIMSCHEINER jest uzależniony od patrzenia na młode dziewczyny.

Wacław Krupiński: Ale klata! Chodzisz regularnie na siłownię?

Tomasz Schimscheiner: Nie cierpię takich miejsc. Trenuję sam. Wróciłem do ćwiczeń, które proponował nam Marek Lech w PWST na wuefie. A zmotywowała mnie 1,5-roczna Adelka. Podrzucając ją, zasapałem się. Pomyślałem: nie może mieć przecież fizycznie starego ojca. Zacząłem się ruszać. I wspinam się na ściance. Wtedy całe ciało pracuje. Rok chodziłem, by zrobić kurs skałkowy.

Masz problem z upływem czasu?

- No, mam. Idę się napić wódki i widzę przy barze ludzi 15 lat młodszych.

To zmień knajpy na takie, do których chodzą Twoi rówieśnicy. - Nie mogę. Nie potrafię sobie odpuścić wyglądu młodych kobiet. Choć boję się, żebym nie był dzidzia-piernik? Znasz pojęcie dzidzia-piernik? To ktoś, kto nie ma świadomości swojego wieku, a stylizuje się na młodzieńca.

Sylwetki młodzi mogą Ci pozazdrościć.

- Do dbania o nią zmotywowała mnie też rola w "Kogucie w rosole" w STU, gdzie jako jeden z grających w peep-show muszę się rozbierać. Koledzy też nagle zaczęli dbać o siebie.

Rozbierałeś się w "Zwierzeniach pornogwiazdy" i jako gej Patrokles w "Każdy musi kiedyś umrzeć, Porcelanko", ostatnio stoisz nagi w STU w "Body Art".

- Chcesz powiedzieć, że jestem aktorem rozbierającym się.

Chcę zapytać, jak się wtedy czujesz.

- Ciało to mój warsztat pracy. Jeśli reżyser chce z niego korzystać, bardzo proszę. Jak będzie trzeba, żebym był gruby, będę gruby.

Ostatnio z żoną Beatą pokazaliście znakomicie odbierany spektakl "Dziecko dla odważnych", wg książek Leszka K. Talki.

- To pierwsza produkcja teatralna, której się podjąłem. Sami znaleźliśmy materiał, w którym się zakochaliśmy, reżyserkę Justynę Kowalską i pieniądze. To nasz prezent dla wszystkich rodziców. I wspaniale się na nim bawią. Będziemy to grać w STU częściej.

Raz jeszcze ujawnia się Twoja vis comica.

- Lubię bawić ludzi.

Wcześniej przygotowaliście "Piętę". Jak się gra w małżeńskim tandemie?

- Znamy się na wylot, każdy fałsz wyłapujemy. Tak więc jest dobrze. Przy "Dziecku..." tylko raz doszło do straszliwej awantury. Z mojego powodu. Ale po tym spektaklu musimy na scenie od siebie odpocząć. Razem w domu, w teatrze i jeszcze dwa wspólne spektakle.Wystarczy.

Córka Lena wybrała ten sam zawód, kończy IV rok PWST.

- Ostatnio na przeglądzie szkół teatralnych w Łodzi dostała wyróżnienie, pięknie zagrała. Byliśmy z Beatą z niej dumni. Ja swoją pierwszą nagrodę dostałem dopiero po parunastu latach grania. -

Za rolę w "Prywatnej klinice" w Teatrze Ludowym. Masz poczucie, że jesteś gwiazdą tego teatru?

- Co to za gwiazda, dla której nie ma ról?! Ale chwalę się tą sceną gdzie tylko mogę! Jest moja od 24 lat, kiedy to wraz z nowym dyrektorem i odmienionym zespołem budowaliśmy teatr na nowo. On mi daje poczucie zakorzenienia, tożsamości.

Fakt, grasz od 10 lat w "Zwierzeniach pornogwiazdy", od 12 w "Prywatnej klinice", i "Pół żartem, pół sercem" Tyle.

- I to jest kapitalna rzecz, zwłaszcza gdy się patrzy na świat tak, jak ja się staram - jasno. Nie mam u siebie roboty, to szukam gdzie indziej.Uruchamiam swą kreatywność. Dzięki temu zagrałem u Agaty Dudy-Gracz we wrocławskim Teatrze Współczesnym w "Rewizorze" - i to Bobczyńskiego, którego uczyniła postacią główną. W Capitolu obsadziła mnie w "Ja, Piotr Riviere...", który zebrał wiele nagród. W STU wszedłem już w czwarty spektakl. W moim życiu teatralnym nigdy nie działo się tak fantastycznie. Tylko w tym roku zrobiłem trzy premiery. Wszystko dzięki temu, że w macierzystym teatrze nie jestem obsadzany.

Po roli w "Oleanny" w Ludowym napisano, że jesteś jednym z najwybitniejszych aktorów współczesnego teatru.

- Cudne. Ale co to naprawdę znaczy, co mi daje? Pięknie brzmi, ale czy to jest dla mnie ważne? Opinie są lub ich nie ma. Liczy się praca. Z filmu o ks. Tischnerze zapamiętałem jego opowieść, jak to podczas powodzi w Łopusznej stojący na kładce Jasiek z Józkiem zobaczyli płynący w kierunku mostku kapelusz z piórkiem. "Patrz, Józek, pikny kapelusik ku nam płynie". A Józek na to: "To nie jest kapelusik, to Stasek. W dupie ma powódź. Orze". I opowiedziawszy to, ks. Tischner rzekł: "To idę orać". To się liczy. Robota.

Masz w tej robocie jakieś pragnienia?

- Tak, na przykład spotkać się na scenie z Andrzejem Chyrą. I wierzę, że to nadejdzie. Nie mam zamiaru rezygnować z zawodu. Zatem prędzej czy później spotkam się z nim i z innymi.

A po studiach chciałeś rzucić aktorstwo.

- Chciałem. Niewiele grałem, brakowało pieniędzy, pracowałem na budowie, sprzedawałem długopisy żelowe, handlowaliśmy z Beatą sprowadzanymi z Chin ciuchami, woziłem do sklepu ojca mięso...

Parę lat czekałeś na większą rolę; Jerzy Stuhr reżyserował "Macbetha", zagrałeś Macduffa...

- Długo byłem niedojrzały, niepokorny i zadufany w sobie, z poczuciem, że jestem wielki, a to gówno prawda. Pozbyłem się tych obciążeń chyba, dopiero pracując z Arturem "Baronem" przy filmie o ks. Tisch­nerze.

Tyle lat mówiłeś, że jesteś aktorem nieśpiewającym, a wcieliłeś się w Presleya w "Aniele w Krakowie", zagrałeś w Hello, Dolly" w gliwickim Teatrze Muzycznym, wystąpiłeś w gali Przeglądu Piosenki Aktorskiej...

- Od lat o tym marzyłem. I Agata Duda-Gracz mi to umożliwiła. Bo ja uwielbiam śpiewać. Pod prysznicem, przy gotowaniu. Na studiach naprawdę tego nie umiałem, byłem na granicy zaliczenia przedmiotu, a zarazem Marta Stebnicka, ucząca nas piosenki, przepowiedziała mi: "Tomek, jeszcze będziesz zarabiał śpiewaniem".

Z Agatą Dudą-Gracz pracowałeś niejeden raz.

- Zaprosiła mnie do improwizacji na Scenie w Bramie Teatru Słowackiego; ojciec i syn. Marian Dziędziel i ja. Ileż ja się na­uczyłem wtedy od Dziędziela, ja pierniczę! To był wspaniały prezent od Agaty. Później dzięki niej zagrałem w STU w "Romeo i Julii", miałem 40 lat i byłem Romeem. Cud.

Parę razy miałeś szczęście, choćby spotkawszy się z Anną Polony, grającą gościnnie w Ludowym w "Stara kobieta wysiaduje". Ona i Ty - Kelner.

Miałem za partnerkę jedną z najlepszych aktorek w Polsce! Po raz pierwszy poczułem wtedy własną wartość. I podczas naszych scen od razu zaczęła mnie reżyserować, jak ucznia... Byłeś jej studentem?

- Nie, dzięki temu nie miałem szkolnego respektu. Prowadziła mnie fantastycznie, podpowiadała, sugerowała. Ale któregoś dnia jej uwaga nagle wytrąciła mnie z równowagi. I wyszedł ze mnie ten francowaty, impulsywny Schimscheiner, którego nie lubię: "K..., Hanka, jak jeszcze raz mi prze­rwiesz, to cię chyba zabiję!". Wyrzuciłem to z siebie i zamarłem. A ona na to:. "Dobra, jestem już cicho". I wtedy poczułem, że zobaczyła we mnie partnera, że zerwałem ze szkołą. To była piękna lekcja od Hani. Zakochałem się w niej, jakby miała 20 lat. Naprawdę. Jak facet. Tęsknię za nią.

Od 11 lat grasz w "Na Wspólnej". I co - z kochanką się rozstałeś, nowy partner żony się nie sprawdza. Wrócisz do niej?

- Nie wiem. Poprosiłem w serialu o urlop. To bardzo fajny kawał mojego życia, ale chciałem zobaczyć, czy jestem w stanie wytrzymać bez tych dni na planie w Warszawie. I bez tych pieniędzy, a są bardzo przyjemne...

To co z Andrzejem Brzozowskim?

- Nawet chciałem, żeby mnie scenarzyści zabili. Ale pomyślałem, że wystarczy śmierci w serialach - i Piotrek Cyrwus w "Klanie", i Kożuchowska w "M jak miłość", zatem mój bohater będzie żył. Więcej nie zdradzę.

Jak widzisz swe najbliższe lata?

- Na pewno będę zapieprzał, dopóki mam siłę. Cieszę się życiem, czuję się silny, chcę to wykorzystać do dna.

***

Tomasz Schimscheiner, lat 47, żona Beata - także aktorka, ślub wzięli jeszcze na studiach. Dwie córki. Lena - lat 22, Adelka - 6. Za postać Ryszarda w granej od 12 lat "Prywatnej klinice" otrzymał Nagrodę im. Wojtka Szawula za najlepszą rolę komediową. Ostatnio odebrał Nagrodę Publiczności w plebiscycie Teatru im. Słowackiego za rolę Patroklesa jako najlepszy aktor grający gościnnie. Optymista, członek Fundacji "Świat ma sens", stawiającej sobie za cel promowanie optymizmu. - Nawet pisałem felietony na ten temat. Czerpałem ten optymizm z "Historii filozofii po góralsku", kręconej dla telewizji, i z monodramu o Marku Edelmanie, który mówił: "Bo przecież jak cię nie zabiją, to już jest dobrze". Tak, wolę się cieszyć, niż smucić. Lubi górskie wędrówki i piłkę nożną. Lubi też spędzać czas w niemal stuletniej drewnianej chałupie, przeniesionej do pewnej miejscowości w Tarnowskiem i odnowionej. To jego głos reklamuje słodkości krakowskiego Wawelu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji