Ślązak, który się zdarzył
Katowicki Teatr Śląski zaprasza dzisiaj na polską prapremierę sztuki "Glenn". Rozmawiamy z Tadeuszem Bradeckim, reżyserem spektaklu.
Studiował pan aktorstwo, potem, z powodzeniem wykonywał ten zawód. Powiedział pan jednak, że zdawał sobie sprawę z barier, których nigdy nie pokona. O jakich barierach pan myślał?
- Och, to było tak dawno. Skończyłem szkołę w 1977 roku. Dość szybko zdałem sobie sprawę, że występowanie na scenie, nie jest powołaniem mojego życia. To bardzo trudny zawód, trzeba mieć warunki, pewną odporność psychiczną. Doszedłem do wniosku, że zdecydowanie bardziej ciekawi mnie sytuacja człowieka, który odpowiada za kształt spektaklu, który nie tyle musi męczyć się pokazywaniem własnej twarzy na scenie, ile raczej odpowiada za to co jest sensownością przekazu jakiego w spektaklu dokonujemy. Natychmiast po ukończeniu wydziału aktorskiego, równolegle z podjęciem pracy w teatrze, rozpocząłem studia na reżyserii. To zresztą normalna droga w przypadku wielu ludzi zawodowo uprawiających reżyserię; zaczynają od aktorstwa.
Czy aby nie za dużo skromności? Pańskie role u Zanussiego w "Constansie", u Kieślowskiego w "Amatorze", "Wielkim biegu" Domaradzkiego były rolami znaczącymi w polskim kinie. Kinie moralnego niepokoju, jak je wówczas nazywano.
Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie uprawiam fałszywej skromności. Miałem sporo szczęścia, że zaproponowano mi udział w tych obrazach. Wraz z grupką absolwentów z mojego roku podjęliśmy pracę w renomowanym Starym Teatrze w Krakowie, który pozostaje moim domem już ponad 20 lat. Mieliśmy niezwykłą okazję stykania się ze znakomitymi reżyserami. A ponieważ wówczas było to takie zaplecze personalne polskiego filmu, otrzymałem sporo propozycji grania. Bardzo sobie to cenię i mile wspominam. Ale to już jest dawno za mną. Chociaż tak zupełnie nie odrzuciłem aktorstwa. Nie dalej jak w zeszłym roku zagrałem np. w filmie Zanussiego "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową".
Pozostańmy jeszcze chwilę w tych "bardzo odległych czasach" Miał pan możność uczestniczenia w zajęciach prowadzonych przez Petera Brooka.
- Jak człowiek jest młody to go strasznie wiele rzeczy interesuje. W czasie, kiedy wytrwale i pracowicie studiowaliśmy w Krakowie, byliśmy zainteresowani teatrem funkcjonującym poza oficjalnym obiegiem. Lgnęliśmy do Teatru Laboratorium, do doświadczeń Grotowskiego. Niektórzy z nas trafili na staże do takich legendarnych artystów jak Peter Brook, Joseph Chaikin. To była spora porcja doświadczeń. Oczywiście wykorzystuję je w jakimś stopniu teraz, ale na moją pracę składają się 22 lata różnych doświadczeń.
Mówi się o niektórych reżyserach, że realizują teatr autorski. A pan?
Kiedy piszę sztukę, a potem realizuję ją, to chyba jest to teatr autorski, w stopniu najbardziej maksymalnym z możliwych. Ale kiedy wystawiam "Pana Jowialskiego", autorem jest Fredro. Byłbym bardzo ostrożny w używaniu hasła: teatr autorski. Oczywiście, że prace niektórych reżyserów są łatwo rozpoznawalne - Oto jest jego styl robienia. Tyle, że to są bardzo delikatne rzeczy. Czasem jest to fascynujący, inny styl, a czasem bywa to manierą, nieumiejętnością wyjścia poza pewne ograniczenia.
Wiele pracował pan na zachodzie, obserwował jak dyrektorzy teatrów, aktorzy usiłują sobie radzić
w nieubłaganym finansowym rachunku. Potem i do nas przyszedł wolny rynek. Czy polski teatr poradził sobie w nowych warunkach?
- Przez sześć lat prowadziłem Teatr Stary w Krakowie, między 1990-1996 rokiem. To było zupełnie nowe doświadczenie, choć nie powiem, nawet pasjonujące. Pojąłem wtedy istotę funkcji matematycznej, kiedy trzeba było obliczyć mechanizm podwyżki dla pracowników Głowę miałem wypełnioną nie tylko artystycznymi sprawami, ale kodeksem pracy, zdobywaniem pieniędzy dla teatru, stale zmieniającymi się przepisami. Pyta pani, czy teatr polski sobie poradził w nowych warunkach. Nie. Na początku lat 90. spodziewałem się, że zmiany strukturalne w polskim teatrze nastąpią błyskawicznie, że to kwestia dwóch, trzech lat. Tak się w ogóle nie stało. Teatr pozostaje jedną z nielicznych dziedzin, w której żadna praktyczna reforma nie nastąpiła. To co nazywamy reformą w teatrze, stanowi prostą konsekwencję reformy samorządowej, na którą trzeba było czekać 6 czy 7 lat. Nikt planowo nie zajął się teatrem, początkowo nadzieje środowiska związane były z Ministerstwem Kultury w sposób naturalny czuwającego nad publicznymi teatrami w Polsce. Ale ministrowie kultury zmieniali się z częstotliwością co 10 miesięcy Mimo najlepszych chęci, zanim cokolwiek, któryś z nich zrobił, już go nie tyto. To co mamy a mówię o teatrach publicznych, nie tworzy żadnego jednolitego systemu. A sytuacja w jakiej poszczególne teatry funkcjonują to wypadkowa przypadków, różnych obronnych, rozpaczliwych ruchów, bardziej lub mniej zręcznych dyrektorów Mamy stan dzielnej prowizorki po 11 latach wytrwałych usiłowań.
Jest pan krakusem już od ponad ćwierć wieku, ale... kilkanaście ładnych lat upłynęło panu na Śląsku.
- Dokładnie w Zabrzu, tam się urodziłem. Mogę nawet powiedzieć, że jestem Ślązakiem w razie czego "mogą to udowodnić".
Pamięta pan jeszcze gwarę?
- Sądzę, że tak. Na podwórku "godoliśmy", trudno było inaczej. Ale ja jestem Ślązakiem, który zdarzył się. Z tego powodu, że moi rodzice w 1945 roku zostali wyrzuceni ze Lwowa. Wychowywałem się w domu, w którym słychać było lwowskie melodie, a na podwórku grając z chłopakami w piłkę godołem po naszymu. Nie mogę więc powiedzieć, abym był rdzennym Ślązakiem z dziada pradziada. Jednak z racji urodzenia mam wielki sentyment do wszystkiego co śląskie. Chociaż ten Śląsk, jaki pamiętam z młodych lat, a ten dzisiejszy to są bardzo różne światy.
W jakim sensie? Tamten był lepszy, gorszy?
- Tamten Śląsk był Śląskiem niezwykle czystym, uczciwym. Słynna śląska solidna, rzetelna pracowitość. Obserwowałem jak to się zmienia wraz z napływem ludności z dalekich krańców Polski. Język słyszany na ulicy stawał się coraz bardziej literacki w polskim sensie, ale jakby ten krajobraz coraz bardziej tracił koherentność i mimo że wyrosły nowe, bynajmniej nie piękne bloki, staje się coraz brzydszy Takie jest moje wrażenie, ale w niczym nie przekreśla to mojego sentymentu do tego miejsca na ziemi.
A teraz na Śląsku, w Teatrze Śląskim reżyseruje pan sztukę "Glenn" Dziś premiera, a właściwie polska prapremiera. Jakby pan zachęcił publiczność, by przyszła na spektakl?
- To sztuka nieznanego w Polsce kanadyjskiego autora Davida Younga poświęcona osobie, życiu i fenomenowi Glenna Goulda, światowej sławy kanadyjskiego pianisty Zmarł w 1982 roku. Był również niezwykłą osobowością. Na świecie istnieją kluby fanów Goulda, w Polsce też istnieje kilkutysięczne grono jego fanów. Ku mojemu zdziwieniu dyrektor Teatru Śląskiego Bogdan Tosza okazał się jednym z nich. Spektakl "Glenn" - nieduża, niedroga produkcja, bo grają cztery osoby - jest próbą pokazania teatru innego niż ten, do jakiego przywykliśmy. Nie tyle nawet z uwagi na osobę, którą się zajmuje, ale poprzez inne spojrzenie na rolę muzyki w teatrze. Najbardziej znanym nagraniem Goulda, które uczyniło go sławnym w 1955 roku były "Wariacje Goldbergowskie" Bacha. Na rok przed śmiercią on to nagranie powtórzył. Dwa nagrania u progu kariery i u kresu życia wyznaczają jakąś klamrę, która łatwo przenosi się na metaforę całego życia artysty David Young uczynił z tego ramę dla sztuki, w której konstrukcja imituje konstrukcję "Wariacji Goldbergowskich", a same "Wariacje" składają się ze wstępnej arii, arii końcowej i 30 wariacji. Sztuka jest skonstruowana w ten sam sposób, w sposób muzyczny Nasi aktorzy stoją przed niezwykłym zadaniem, pozostając ludźmi, aktorami i tocząc normalne dialogi są jak instrumenty w kwartecie, dialogi przenikają się, przenikają się czasy, przestrzenie i sytuacje. Tak na ogół nie gra się. Dlaczego jeszcze warto? Poza formalno-muzyczną stroną jest też strona literacko-filozoficzna. To w końcu nie o samą osobę Goulda chodzi, tylko raczej o problemy, jakie jego osoba i życie wyzwala. A są to problemy tożsamości współczesnego człowieka.