Pamiętnik Anny Frank
Teatr, to przede wszystkim sprawa wyobraźni. Nie namiastka lektury, lecz interpretacja stwarzająca własne widzenie świata. "Dwa teatry" Szaniawskiego; niektóre przedstawienia w teatrze Dejmka pozwalają zasmakować w widowiskach, których podstawowym elementem jest wyobraźnia. Potem nie wystarcza już ani pietyzm ani sumienność. Oczywiście są sztuki tak szczelne w sensie jednoznaczności tekstu, że reżyserowi i aktorom nie pozostaje nic innego jak odtworzenie, poprawne odczytanie. Publiczność odchodzi wówczas po takim wieczorze kulturalno-oświatowym i nie zawsze zdaje sobie sprawę, że brakowało iskry, która by przeleciała po widowni. "Pamiętnik Anny Frank" jest sztuką pobudzającą wyobraźnię. Działa tu zasada treści pozaartystycznych wyzwalanych chyba właśnie tym, że tekst nie nazywa ich po imieniu, mimo iż są i w tej sztuce grają kolosalną rolę. Już od pierwszej chwili zapalają się w myśli światła.
Rok 1943. Rok najwyższego sukcesu Hoessa, który dokonał znanych skądinąd odkryć i zakończył przygotowania do zmechanizowanego, traktowanego systemem taśmowym uśmiercania społeczeństw ludzkich. Jest gotów. Może odtąd udzielać instruktażu wszystkim w Europie obozom koncentracyjnym uprawiającym ten sam proceder. W "Pamiętniku Anny Frank" nie ma o tym ani słowa. Czy jest jednak u nas kulturalny człowiek, który by tego nie wiedział? Prawa minionej wojny światowej układają się wokół "Pamiętnika Anny Frank" jak prawa greckie wokół "Antygony". Znamy je. Nie ma ludzkiej istoty, która by je mogła zwyciężyć. Owa nieunikniona tragedia bohatera leży w centrum utworu, jaki z autentycznego pamiętnika napisali Frances Goodrich i Albert Hackett.
Anna Frank pochylona nad swoim zeszytem raczej intuicyjnie czuje granice niebezpieczeństwa. Tam inne dziewczęta przekraczają skrzypiące bramy Bergen-Belsen. I wiele jeszcze bram. Żeby się wkrótce zmienić w mgłę. W opar błądzący dniem i nocą wokół miejsc zagłady. Włoskie i greckie transporty. Belgijskie. Holenderskie. Francuskie. Obok polskich, jugosłowiańskich, rosyjskich. Odchodziły, stawały się milczeniem.
O tym wszystkim wiemy nie tylko z autopsji. Dziś, w tyle lat po wojnie, przybyło sporo źródeł na ten temat. Polskiej literaturze nakazywano wprawdzie w minionych latach inne kierunki zainteresowań. Ukazało się jednak sporo dzieł angielskich, francuskich, niemieckich. One razem, ogromnie różne, tworzą literacki obraz czasu.
Na ich tle "Pamiętnik Anny Frank" uchodzić mógłby niemal za eksperyment formalny, gdyby nie jego autentyczność. Utwór o drugiej wojnie światowej bez wojennych rekwizytów. Bez makabry, okrucieństw, bez dobrych i złych Niemców, bez tortur, krwi, przesłuchań. I chyba dlatego "Pamiętnik" otwiera w nas całe zasoby doświadczeń, myśli, przeżyć. Pozostawia miejsce skojarzeniom. Trzask podkutych butów kolumny idącej ulicą, którego pogłos wpada przez okno, towarzyszy dniom Anny. Czasami melodia "Heili, heilu, heila".
Dyskrecji reżyserskiej zawdzięczamy, że niczym innym nie ewokuje wrażeń, które i tak przychodzą z niezwykłą siłą w miarę rozwoju akcji.
Gromadka ludzi ukrywa się na poddaszu domu handlowego w Amsterdamie. Są wyizolowani, jakby zamknięci w łodzi podwodnej. Okrutna ziemia przestała być dla nich miejscem naturalnego bytowania. Musieli jakoś odbić od brzegu. "Pamiętnik" jest opowieścią o dwu latach izolacji i czekania. Tak, to jest również czekanie na Godota... Znikome wiadomości polityczne. Inwazja. Nadzieja wyzwolenia. Każde stuknięcie do drzwi może zwiastować koniec. Dobry lub zły. Napięcie rośnie. Wyraża się to w kategoriach jak najbardziej zwykłych. W sąsiednim pomieszczeniu dzwoni telefon. Raz, drugi, trzeci. Milknie. Potem znów się odzywa. Widownia zamiera. Nawet bardzo trudna sobotnia widownia zamiera. Ta scena jest punktem kulminacyjnym sztuki. Publiczność przyjmuje ją najsilniej. Ten dramat wyzwala nas samych. Słowo ze sceny działa tu na zasadzce melodii, która w każdym słuchaczu inne wywołuje wrażenia. Kto przeżył Getto, dla tego twarz Anny Frank przybierze rysy bliskie, warszawskie może (chociaż umiejscowić akcję możemy niemal w całej Europie). Kto sam ukrywał eksterminowanych i był ich opiekunem, odnajdzie swoją determinację w postawie Miep i Kramera. Kto stracił dzieci w powstaniu warszawskim, dla tego Anusia będzie własnym dzieckiem. Dla mnie ten wieczór przebiegał na zasadzie nieustannych dygresji.
Przeżyłam niejedną chwilę podobną tej, kiedy w Oświęcimiu, pod bramą krematorium, aktorka francuska zdołała wyrwać rewolwer esesmanowi i zastrzelić go.
Powrót Anny Frank na kartach pamiętnika jest podobnym zwycięstwem. Pozwala mimo wszystko w późniejszych losach wśród apelowych szeregów Bergen Belsen, obozu okrutniejszego, niż inne (każdy zresztą był na swój sposób okrutniejszy niż inne), myślę ze smutkiem, że udało jej się przynajmniej złamać milczenie umarłych. Spójrzcie na fotografię Anny Frank załączoną do programu teatralnego. Popatrzcie chwilę w oczy dziewczyny o wybujałej inteligencji. Twarz otaczają włosy, które zapewne ogolono później w obozie. Pod stołem sterczą wyrośnięte, długie nogi podlotka. Czy wolno mi nużyć innych opowiadaniem, że widzę te patykowate nogi brnące w drewnianych trepach przez błoto? Leżące gdzieś może na ziemi z objawami sinicy? Żywi pędząc w gromadzie potykali się czasem o wyciągnięte nogi zmarłych.
Właśnie Bergen Belsen stało się jej udziałem. Ten obóz, do którego wiosną 1945 wkroczył marszałek Montgomery ze swoją świtą. Baraki były zamknięte, więc otworzył je. Zobaczył więźniów stojących niezwykle ciasno, głowa przy głowie. Żaden nie drgnął, nie wydał głosu. Byli martwi.
"Pamiętnik Anny Frank" budzi refleksje, wykraczające niekiedy poza problematykę spektaklu teatralnego. Myślę, że nie tylko na strychach Amsterdamu znaleźć można rękopisy, których autorów zabito. Zbiorowe wydanie wojennych pamiętników ciągle jeszcze u nas czeka na swojego wydawcę, inicjatora, czy redaktora.
Wróćmy jednak do teatru. "Pamiętnik Anny Frank" jest sztuką bogatą w podtekst a to naturalnie stwarza pole do dyskusji na temat interpretacji. W utworach tego typu obserwujemy niejako podwójne autorstwo. Pisał je człowiek a obok tego swój obszerny komentarz, tym razem też epilog, dodało życie. Stąd ich odrębne miejsce w literaturze, stąd również ich zupełnie wyjątkowa popularność. Autentyzm przemawia tu do widza równie mocno, co napisy znalezione na ścianach więzień czy wyryte w obozach koncentracyjnych. Ostatnie słowo ginących. Inscenizacja podobnych sztuk wymaga wiedzy o minionej wojnie, co więcej, wymaga szczególnego zaangażowania wyobraźni. Może również odwagi. Jak pokazać nastrój poddasza gdzie ukrywają się dwie rodziny? Ciśnienie murów, poza którymi nikt z ośmiu osób nie wychodzi przez dwa lata. Ciśnienie narastających zadrażnień, konfliktów, irytacji. Budzącą się miłość Anny i Piotra. Głód. Mały egoizm komplikujący sprawę wyżywienia i wspólnej egzystencji. "Nie wolno ci nigdy, słyszysz, nigdy wyjść poza te drzwi" - mówi pan Frank do swojej córki. Te słowa robią wrażenie. Jest to bowiem sztuka, w której rzeczy proste wypadają najsilniej; to niewątpliwa zasługa reżysera i aktorów, że zdecydowali się je tak interpretować.
Sceny przy otwartej kurtynie zrobiono znakomicie. Wolałabym tylko widzieć je w innej oprawie plastycznej. Podobały mi się wprawdzie dachy Amsterdamu. Natomiast wnętrze - zbyt dosłowne, zbyt naturalistyczne.
Takt i umiar aktorów sprawia, że widzowie nie są przytłoczeni powagą sztuki. Wydobyto z tekstu momenty humoru, zagrano z wdziękiem sytuacje komiczne dając odprężenie po scenach pełnych napięcia. Bolesław Płotnicki jako pan Frank stwarza sylwetkę kulturalnego Europejczyka, częściej zakłopotanego niż przygnębionego sytuacją, w jakiej się znalazł. On istotnie zdaje się dźwigać na sobie całą odpowiedzialność za tę gromadkę a czyni to w sposób i dla nich i dla widowni dyskretny.
Do tych epizodów, którym nasza wiedza o wojnie dopisuje obszerny podtekst, należy scena przyjścia dentysty Dussla, uczulonego alergicznie na zwierzęta futerkowe. Zostaje on ósmym lokatorem kryjówki na poddaszu. Ta i tym podobne sytuacje w celnej interpretacji Stanisława Jaworskiego przemawiają jak groteska, chwilami jeszcze pozbawiona grozy.
Niestety, nie wszystko publiczność umiała zrozumieć. Nie wszędzie podtekst przemówił w porę. Słyszymy takie zdanie w pamiętniku Anny: "Z żywnością jest z dnia na dzień gorzej. W dodatku szczury dobrały się do zapasów".
A w następnej odsłonie, nocą, pan van Daan boso, w negliżu, skrada się po schodach. Zapala zapałkę. Sięga do szafy gdzie leżą zapasy. Kradnie kawałek chleba.
Na widowni wesołość. Uradowane pokrzyki:
- Szczury! To są te szczury! Śmiech - zwróciłam uwagę - szedł dość długo przez cały teatr, od pierwszych rzędów aż do końcowych i wysokich. Zastanowiła mnie reakcja warszawskiej premierowej publiczności. Czy było to odprężenie po długo trwającym i rosnącym napięciu dramatycznym (rzecz zdarzyła się pod koniec spektaklu) czy świadectwo małego wyrobienia widowni? A może zawiniła interpretacja postaci van Daana, zbyt jednowymiarowa, z podkreślaniem rosnącej stopniowo chciwości, prostactwa, bez próby wyprowadzenia wstrząsającego momentu, gdy silny, zażywny mężczyzna nie umie zapanować nad głodem. Egoista? Może. Nie zawsze jednak jest to śmieszne. Nie zawsze też oburza. Raczej przeraża. Tego akcentu stopniowego podlenia w określonej sytuacji nie pokazał nam Janusz Paluszkiewicz. Może zresztą widział swoją rolę inaczej, niż ja ją widzę. Piotr Romana Kłosowskiego jest młody i naturalny. W miarę poważny i posępny. Ale i Piotr Witolda Fillera chociaż całkiem inny, wydaje się z tą rolą zrośnięty. Oni - jak Margot i Anna - budzą żywą sympatię. Role kobiece są tak samo kulturalne, wyrównane. Ewa Krasnodębska, mimo kreowania sylwetki niemniej egoistycznej niż jej małżonek, była ludzka - po ludzku dokuczliwa, po ludzku nieznośna. Ryszarda Hanin, kobieta heroicznie uprzejma i życzliwa (nawet wtedy, gdy ma już kompletnie dość bliźnich i uprzejmości) wybucha w końcu namiętnie i szczerze, co zresztą wychodzi na dobre jej portretowi. Miep i Kraler umieli nas przekonać swoją grą, że za ich plecami, na ulicach Amsterdamu, szerzy się groza. Że rozmawiają z ludźmi kryjącymi się na poddaszu, jak z chorymi, którym nie wszystko wolno powiedzieć. Czym osiągnęli to wrażenie? Często - milczeniem. Umiejętnym zastosowaniem pauzy. Tak wprowadzili do sztuki treść, której w tekście nie ma. Kłopot mam z córkami państwa Frank. Margot bardzo mi się podobała. Jej uroda, to niezwykle mało tekstu. Margot jednak umie milczeć. Jest uduchowiona, tworzy wokół siebie atmosferę zamyślenia. Chciałabym ją widzieć w roli Anny. Tylko, że mogłoby się powtórzyć to samo, co z Anną Janiny Traczykówny.
Megafon. Megafon zniszczył dla mnie tę rolę. Nie tylko rolę. Megafon odebrał wymowę tej sztuki, na której opiera się przecież jej charakter i odrębność. Jestem przekonana, że to nie mankamenty kompozycyjne wynikające z przeróbki pamiętnika na dramat skłoniły Frances Goodrich i Alberta Hacketta do wiązania scen w Amsterdamie głosem Anny. Głos Anny Frank nie jest po prostu czytaniem pamiętnika włączonego w tekst. I nie trudność organizowania prozy narracyjnej w dramat skłoniła ich do zastosowania tej formy. To przede wszystkim autorskie docenianie wagi autentyku. Ponadto świadomość, czym jest autentyk dla publiczności. Wyczucie, co należy wysuwać na plan pierwszy.
Tu pytanie: czy głos Anny - kiedy powstaje z kart pamiętnika znalezionego na poddaszu - nie jest równie ważny, jak cała akcja? Zdaje się, że tak. Zdaje się, że bez tego głosu przedstawienie straciłoby swoją wyjątkowość i siłę dramatyczną, lub w znacznym stopniu zmniejszyłoby ją. Skoro więc pamiętnik znaczy tak wiele, czy nie należałoby poszukać doskonalszej, albo po prostu bliższej człowiekowi formy dla tych autentycznych wstawek?
Tylko w ostatnim, końcowym fragmencie sztuki głos Anny z megafonu nie razi. W poprzednich, mających bardziej kameralny charakter, osłabia wrażenie.
Reżysersko jest to drobiazg. I napewno bez większego trudu można przywrócić autentykowi nastrój autentyku: ludzki głos. Bez reflektora na sfalowanej kurtynie, bo to znowu jakieś konferansjerkowe.
Głos Anny spełnia tu rolę podobną, jak chóry w tragedii greckiej. A może jeszcze donioślejszą. Wydobywa się on z niebytu. Może nam tylko tyle powiedzieć, ile zapisała młoda dziewczyna w kryjówce na poddaszu domu handlowego w Amsterdamie. Ja bym temu głosowi nie odbierała ludzkiego brzmienia. Wyeliminowałabym technikę. Jasne koło na kurtynie zastąpiłabym czym innym. Ale - nie chcę mówić rzeczy, wykraczających poza prawa recenzji.
Moja chęć dyskusji na temat koncepcji reżyserskiej w niczym nie zmienia faktu, że jest to jedno z najciekawszych przedstawień w Warszawie.
Myślę, że zechcą je obejrzeć zarówno dorośli, jak i ci, którym już potrzebny będzie komentarz o czasach pogardy.
Niewiele narodów zrezygnowało w swojej sztuce - tak jak my - z dostrzegania ostatniej wojny. Wystawiając "Pamiętnik Anny Frank" Teatr Wojska Polskiego czyni krok w kierunku rehabilitacji tematów w epoce minionej zakazanych.