Artykuły

"Higińszczak miał szczęście!"

Widzowie i artyści wielokroć sugerowali by co jakiś czas recenzować nie pierwszy, lecz któryś z kolejnych spektakli. Cóż jednak, gdy chcemy zawsze jak najszybciej przekazać czytelnikom porcję wrażeń z premierowego widowiska. Tym razem jednak tak się złożyło, że mogłam zobaczyć dopiero czwarte z rzędu (w piątek) przedstawienie "My Fair Lady" w Teatrze Muzycznym. Ten tytuł jest już rekomendacją. Ma swój urok opowieść o kwiaciarce wkraczającej w wielki świat, z Kopciuszka stającej się światową damą wzbudzającą zachwyt możnych, choć to zdarza się niemal wyłącznie w bajce i w operetce, a najpierw miało miejsce w dramacie B. Shawa, potem zaś w filmie Cukora. Musical Fredericka Loewego (muzyka), Alana Jay Lernera (libretto i teksty piosenek) zebrał same zachwyty. Pisano o nim: "Inteligentny, świetnie zrobiony, czarujący". Teraz, gdy udało się pozy. j skać dla polskich scen prawo prezentacji tego utworu czym prędzej teatry podjęły realizacje. Mamy więc łódzką "My Fair Lady" - drugą po zaprezentowanej prawie 20 lat temu przez Teatr Powszechny.

Teatrowi Muzycznemu nigdy nie brakowało publiczności. Ale teraz ma kolejny tytuł z gwarancją. Po musicalu "Skrzypek na dachu" jest to znów udany repertuarowy wybór. Jest więc komplet na widowni i pytania o szansę na kupno biletów.

Opowieść z akcją w Londynie 1912, ma w sobie tyle ciepła, humoru i przekory, że trudno nie poddać się kolejnym obrazom prezentującym narodziny damy i kapitulację surowego profesora fonetyki. Trudno nie poddać się urokowi znanych pięknych melodii.

Szef muzyczny przedstawienia - Rajmund Ambroziak, miał nie lada zadanie, albowiem starając się nie ustępować ani trochę swej żelaznej zasadzie prezentowania muzyki taką jaką ją autor stworzył, miał za przeciwnika naszą pamięć, zachowującą melodie powtarzane w licznych nagraniach, a pochodzące najczęściej z filmu - nieco przetworzone w stosunku do oryginału. Ale też ten, kto by np. rozważał, czy aby nie za wolno wykonana została sławna aria "Czekaj no Higińszczaku" niech wie, że właśnie stało się zadość kompozytorowi musicalu. Orkiestra nie zawiodła, oddając całą śpiewność tego dzieła. A np. smyczki już w uwerturze dowodziły jak powinny brzmieć aby szemrząca jeszcze, nie dość skupiona, publiczność poddała się nastrojowi muzyki. Kiedy opuszczamy teatr towarzyszy nam muzyka z taśmy. Nastrój trwa...

Jednak nie wystarczy melodia. "My Fair Lady" to także misterny układ zadań aktorsko-wokalnych. Teatr Muzyczny ma dwie Elizy - Hannę Matyskiewiez (dużo bardzo dobrego nasłuchałam się o iej kreacji) i Annę Kurylak (o niej za chwilę). W roli Higginsa prezentuje się - znów powtórzę co słyszałam - z dużym powodzeniem Adam Koziołek oraz Andrzej Zarnecki, jednocześnie reżyser i inscenizator przedstawienia. Ci, którzy znają Żarneckiego ze scen dramatycznych, znają jego aktorstwo wysokiej próby i wiedzą czego można się po nim spodziewać. Zimny profesor topniejący pod wpływem uroku Elizy, to w jego interpretacji rola zostająca w pamięci tak dalece, że "przykrywa" wręcz niedostatki wokalne.

Gdyby tak jeszcze inscenizatorowi A. Żarneckiemu udało się konstrukcję widowiska podporządkować surowszym rygorom dramaturgicznym, ująć ją tak, by całość trwała przynajmniej pół godziny krócej, wówczas szczęście byłoby pełniejsze. Trudno też nie zadać choć jednego pytania: dlaczego np. gdy Higgins znika na górze swego domu, a rozżalona Eliza śpiewa swoją popisową arię z pogróżkami pod jego adresem, wszystko to kierowane jest wyłącznie do widowni, nie zaś do fonetyka-oprawcy?

A właśnie, Eliza. To ona przykuwa uwagę widowni. Musi być piękna, pięknie śpiewać i swoją grą przekonać jak bogata wewnętrznie dziewczyna, a na dodatek zakochana, potrafi przeistoczyć się w wielką damę.

Prawie wszystko udało się Annie Kurylak. Może tylko zanadto przerysowała postać Elizy-kwiaciarki. Jako dama spisuje się interesująco.

Rolą dla Bobowskiego jest postać ojca Elizy - Alfreda Doolittle'a. A już w scenie zawierającej wyznanie o bezwzględnej konieczności ożenku zasługuje na współczucie z powodu desperackiej konieczności i brawa za interpretację. Poważna pani Pearce, gospodyni profesora, to znów udana rola Ireny Harasim. Trudno nie odnotować jeszcze postaci taktownego i dyskretnego pułkownika Pickeringa w interpretacji Jerzego Nejmana i mamusi Higginsa - dystyngowanej damy (Krystyna Przybylska-Potemska).

Ozdobą tego - w gruncie rzeczy kameralnego - widowiska jest balet, przygotowany przez Włodzimierza Traczewskiego (szczególnie interesujący w trzeciej części) i chór przygotowany przez Romana Panintę (zwłaszcza w scenie w Ascot), Gdyby jeszcze scenograf Andrzej Sadowski potrafił bardziej pomysłowo sprostać warunkom (marnym i trudnym) łódzkiej sceny, dodając do tego widowiska ciekawsze kostiumy (a już szczególnie koszmarną suknię miała Eliza w Ascot) byłoby to także przedstawienie cieszące oko.

Dla Teatru Muzycznego "My Fair Lady" będzie to kolejny "mały szczęścia łut" w zjednywaniu scenie dalszej rzeszy widzów. Nie na darmo ten musical ma sławę "jednego z najlepszych musicali stulecia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji