Artykuły

Ciotunia zmarła, komu winszować?

I oto w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia mieliśmy prawdziwą ucztę duchową. "DOŻYWOCIE" Aleksandra hr. Fredry. Nie będę streszczał ani omawiał sztuki, którą większość Czytelników zna doskonale. Zatrzymam się na poszczególnych sylwetkach aktorskich tego przedstawienia, które na pewno było udane i równie na pewno nie było rewelacyjne.

Kogóż poprosimy do pary pierwszej? Oto pana dziedzica Orgona i jego nadobną córeczkę. Kapitalna para! Tata (W. Kowalski) zmarnotrawił odziedziczony majątek. Licho go tam wie, przegrał w karty, przehulał z sąsiadami miłymi, czy po prostu przesafandulił, dość, że jest zadłużony po uszy. Zbliża się katastrofa, więc sprzedaje nadobną córeczkę wstrętnemu lichwiarzowi, żeby mu tam trochę długu odpuścił. Z pobożną i szlachetną miną uprawia świętokradztwo, z sakramentem małżeństwa. Stroszy się, wygłasza śliczną arię "...Świecie, ty krętoszu stary", robi szlachetne pozy, narzeka i biada - no i pokornie przypatruje się biegowi rzeczy, który to świństwo małżeńskie i rodzicielskie ma doprowadzić do finału.

Właśnie: ponarzekać, pogderać, nastroszyć się i - założyć biernie rączki i pogodzić się ze złym losem. Broń Boże, żeby się wysilić umysłowo, broń Boże, żeby przedsięwziąć jakie działanie, który złe położenie mógłby uczynić nieco lepszym. Bardzo, bardzo mi się podobał W. Kowalski w tej szlagońskiej roli.

Nie tylko dlatego, że wygrany został znakomicie kontrapunkt owej zgody-niezgody na los, który jak ślepa kura - albo wydziobie jakieś ziarno, albo nie wydziobie. Także i z innych powodów.

Mówi się: Fredro - jakie to śliczne i jakie to staroświeckie. Że śliczne, zgoda po stokroć. Że staroświeckie? ...No, no. Zgoda, ale tylko częściowo. Bo oto rozglądam się w swoim i nie swoim środowisku i na pęczki mogę liczyć przedstawicieli tego niedobrego, szlacheckiego stosunku do rzeczywistości.

Dajmy na to: jest coś źle. Dajmy na to: niedobrze. Ale finał jaki? Chyba taki, że trzeba coś zrobić, żeby było lepiej. Zrobić. Konkretnie. W zasięgu własnych możliwości. Zacząć naprawę - świata, Rzeczypospolitej - od siebie, jak to kiedyś dowcipnie powiedział mój patron literacki, Józef Ignacy Kraszewski. O, co to - to nie. Pogderać, pobiadać, i owszem. "Świecie, ty krętoszu stary..." Prócz tego jednak - nic a nic. Rozejrzyjcie się wśród waszych znajomych; iluż takich "szlachetnych" Orgonów - Nicponiów ujrzycie. Mało tego! Jakże często cieszą się oni uznaniem, szacunkiem, jak często stawiani są w charakterze szlachetnego wzorku do naśladowania.

Robię mały ekskurs w stronę jednego z najbardziej ulubionych przeze mnie tematów. Dziedzictwo szlachetczyzny w naszym życiu współczesnym. Szlachetczyzna... Historycznie, politycznie, ekonomicznie - to już muzeum starożytności. Ale obyczajowo? Ale intelektualnie? O, takie rzeczy nie kończą się ani łatwo, ani prędko. I gdy obserwuję wśród swoich współczesnych te nie decydujące - na szczęście! - ale liczne, ale obarczające nas, postawy bierności, postawy narzekania dla narzekania, postawy oczekiwania - że zło może samo zniknie (może ciotunia umrze i spadeczek jakowyś, może despotycznego dziadzię szlag trafi i wtedy młodzi będą mogli odetchnąć pełniejszą piersią, może kometa szczęśliwa, może ślepa kura wygrzebie jednak to smakowite ziarno...) - to myślę sobie: jakże źle robimy, nie dość uświadamiając znaczenie owego dziedzictwa bierności wobec losu. Freud mawiał, że "nazwać chorobę - to zrobić pierwszy krok do jej wyleczenia..."

I tu druga pochwała pod adresem W. Kowalskiego. Poza znakomicie wygranym kontrapunktem owej "zgody - niezgody" na los - było jeszcze coś w jego kreacji, co podkreślić nie tylko się godzi, ale koniecznie trzeba. Oto jego "szlagońskość i uniwersalność". Ten portret jest stylowy, jest dziewiętnastowieczny, jest galicyjski, zgoda. Ale jednocześnie są w nim wyraźne pierwiastki "ogólnopolskie" czy wręcz "ogólnoludzkie".

A oto druga centralna postać tego przedstawienia: Tatka w ujęciu J. WOSZCZEROWICZA. Już czuję burzę, która rozpęta się po tym felietonie... Całość skóry recenzenta jest miła sercu, sed... magis amica veritas. Niech biją, powiem szczerze i bez ogródek.

Otóż nie podobała mi się ta kreacja. Postać Łatki jest zarazem śmieszna i dramatyczna. Czemu? Oto człowiek, który kocha naprawdę tylko jedno. Pieniądze. Ale w imię tej miłości czymże nie potrafi być? Samarytaninem. Duchem opiekuńczym młodego człowieka. Filozofem. Poetą. Drapieżnikiem. Niezwykłość tej roli polega na tym, że na naszych oczach ten człowiek bez czci i wiary (...oprócz wiary w pieniądze, która zresztą jest bardziej zbliżona do narkomanii niż do wyznawstwa) - wciela się w różne postacie: tkliwego przyjaciela, opiekuna młodzieży, piewcę urody życia. I on naprawdę przez tych kilka chwil jest tym, czym mu akurat w tej chwili być wypada. Musi przez jakiś czas przekonać nas, że jest takim, za jakiego siebie fałszuje. W imię swojej pieniężnej narkomanii zrzuca na parę chwil swoją prawdziwą, osobowość, a przyobleka się w osobowość sztuczną, aktualnie użyteczną.

Tak powiadają ci, którzy to widzieli, grał Łatkę wielki Ludwik Solski. Ja tego, niestety, nie widziałem, ale doskonale sobie wyobrażam. I na tym polega dramatyczność, i na tym polega śmieszność, że uwiedzeni przez chwilę metamorfozą, w pewnej chwili przypominamy sobie, że to są kpiny, że to tylko Łatka "odstawia" swój kolejny numer, zakłada kolejny kostium do roli, którą mu w tej chwili wypada grać.

Czy taka jest "jedynie możliwa" interpretacja postaci Łatki? Nie jestem w stanie na to odpowiedzieć. Po cichutku, tak na własny prywatny użytek, myślę - że to jednak chyba jedyna możliwość.

Tymczasem Woszczerowicza rozkołysał wspaniały wiersz fredrowski. Nie dziwię się, że rozkołysał, bo Fredro, to trunek mocny i zdolny zawrócić głowę, nawet najmocniejszą. I cóż się stało? Mieliśmy wspaniały - mówię to bez odrobiny ironii - koncert deklamatorski, recytację tekstu, prawdziwą eksplozję oratorskiego temperamentu. Ale... nie przedstawiono nam w tym wszystkim bogactwa i złożoności postaci scenicznej, nie ujrzeliśmy fascynującego typu psychologicznego, jednego z najgłębszych i najpełniejszych, jakie są w literaturze polskiej i światowej (molieryści na przykład twierdzą, przy gwałtownym sceptycyzmie w zakresie porównań Fredro - Molier, że typ Łatki jest bez porównania bogatszy niż klasyczny przecież typ "Skąpca", że pod tym względem Fredro pobił Moliera na głowę...).

I tak zaginęło to, co moim zdaniem, najciekawsze w tej sztuce i najważniejsze: TEN SAM CZŁOWIEK PRZEKSZTAŁCAJĄCY SIĘ DIAMETRALNIE w różnych sytuacjach, a JEDNOCZEŚNIE ciągle ten sam. Ta iskrzącą się geniuszem komediowym dialektyka odrębności i tożsamości. Woszczerowicz grał Łatkę ciągle na jednej strunie, przez chwilę nie wierzyliśmy ani jego tyradom o przyjaźni, o urodzie życia, o samarytańskości, o tych różnych innych wzniosłych i pięknych rzeczach. Ciągle mieliśmy ad oculos - że po prostu zgrywa się i dziw bierze, że zdarzają się tacy, którzy przez chwilę choćby wezmą to za dobrą monetę.

A cały problem jest bardzo ciekawy także z pozateatralnego punktu widzenia. Łatka dzisiejszy... Oto świat wczorajszych wyzyskiwaczy, i krwiopijców, na oczach mojego pokolenia - tak, mojego pokolenia, bo z młodych lat pamiętam jeszcze doskonale zupełnie inną twarz współczesnego kapitalizmu - przeobraża się właśnie tak, jak Łatka w "DOŻYWOCIU". Aż pęka we współczesnej propagandzie burżuazyjnej od tych wszystkich "humanizmów", od tych wszystkich "nowych podejść w stosunkach ludzkich", od tego samarytanizmu i przyjacielskości. Szukają naiwnych, którzy by w to uwierzyli. I trzeba powiedzieć, że robią to zgrabnie, na wysoki połysk, ze znajomością rzeczy, psychologii i sekretnych chwytów psychotechnicznych. Wilki stają się przyjaciółmi owiec i zdarza się, oj zdarza, że niektóre owce (i barany) w to uwierzą i potem bywają z tego bardzo kłopotliwe a czasem bolesne sytuacje.

To, co mały Łatka w małej Galicji usiłował czynić na małą skalę, wielki kapitalizm w wielkim świecie czyni obecnie na skalę najwyższą. Na skalę największej chyba w dziejach ludzkości mistyfikacji. Oczywiście nie namawiam nikogo (chyba że znalazłby się jakiś genialny reżyser...) na zrobienie "DOŻYWOCIA" pod kątem takich właśnie aluzji ...ogólnofilozoficznych. Ale było mi przykro, że postać Łatki w woszczerowiczowskim "DOŻYWOCIU" wypadła tak jakoś, tak retorycznie.

TEATR TELEWIZJI. A. Fredro: "DOŻYWOCIE". Reż. J. Woszczerowicz. Scenogr. W. Sieciński. Muz. W. Kotoński. Aktorzy: Birbancki - A. Seweryn; Dr Hugo - K. Kowalewski; Orgon - W. Kowalski; Łatka - J. Woszczerowicz; Twardosz - K. Rudzki; Rafał Lagena - J. Kobuszewski; Michał Lagena - W. Pokora; Filip - J. Kociniak i inni. Premiera 26 grudnia 1968.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji