Ta szalona papuga i ten stary cietrzew
Po przygnębiających przedstawieniach "Dzień dobry i do widzenia" (a to ze względu na treść sztuki) i "Prometeusza w okowach" (a to ze względu... zamilczmy, bo przygnębienie się potęguje) sala kameralna zielonogórskiego Teatru im. Leona Kruczkowskiego jakby ożyła. Bo i różowo tam. Pod sufitem amorki między sztucznym kwieciem. Wymyślne fryzury pań. Panowie w zupełnie starym stylu. Pogodnie.
Grają Fredrę. Grają "Ciotunię". Normalnie. Po bożemu. I nawet nie ma się czemu dziwić, bo już od dłuższego czasu wiadomo, że zielonogórska placówka w tym sezonie trzyma się teatralnej linii środka i ani myśli zbaczać w lewo lub w prawo.
Oczywiście, rozumiem uwarunkowania, rozumiem, że gra się to, co w tych okolicznościach grać po prostu można. Ale cóż zrobię, iż tęskno mi za taką propozycją, jak "Król IV", którym Tadeusz Pliszkiewicz zasygnalizował swoją obecność w Zielonej Górze, i z którym to jego zespół wybiera się za kilka dni do Wrocławia na doroczny Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych?
Ale to wcale nie znaczy, że mam coś przeciw graniu "Ciotuni" i w ogóle przeciw graniu Fredry. Wierzę pani Ewie Moroń, która na łamach "GL" zapowiadając premierę stwierdziła, że dopóty będzie miało sens wystawianie tej komedii, dopóki będą wśród nas panie, co to nie potrafią tak patrzeć w lustro, aby zrozumieć, że i one posuwają się w latach. Wierzę też aktorom, którzy twierdzą, że każda komedia Fredry stwarza im rzeczywistą okazję do grania na całego. Jasne, że trzeba być jeszcze do tego dobrym aktorem, ale to już zupełnie inna sprawa...
Jak to u Aleksandra Fredry bywa - w komedii tej namotane jest co nie miara. Pan docent Ludorowski pisze w "Zeszycie teatralnym": "...Oto pięćdziesięcioletnia, przekwitła już stara panna, ciotunia Małgorzata wierzy w siłę swych uwodzicielskich wdzięków, którymi podbiła już serca wszystkich mężczyzn, zgadza się uwodzić dziarskiego oficera, przedkładając go nad podstarzałego szambelana. Oto szambelan kawalerski, konkurent Małgorzaty, przekonany, że piękna, młoda i bogata Alina jego a nie Edmunda wybierze za męża, tym chętniej przystępuje do walki przeciwko swemu rywalowi. Oto perfidny Zdzisław oszukuje Florę, obiecując jej małżeństwo, gdy celem jego zabiegów jest właśnie Alina i z równą też, cyniczną bezwzględnością, pod pozorem przyjaźni, usiłuje "naciągnąć" Edmunda na zwierzenia, by je wykorzystać przeciwko niemu. Oto i Flora chętnie podejmuje działania przeciwko Alinie i Edmundowi w nadziei poślubienia Zdzisława. Jak więc widać, w akcie I skrystalizowały się aż cztery różne intrygi i ten kołowrót poczwórnej intrygi puszczony w ruch będzie się obracał z mistrzowską precyzją w coraz szybszych komediowych obrotach". Ufff... istotnie - kołowrót, galopada intryg.
I z tym całym majdanem świetnie poradziła sobie reżyserka Barbara K. Radecka (jest to warsztat reżyserski studentki warszawskiej PWST). Spektakl jest po prostu czyściutki i prosty. Co ma być wypunktowane, jest wypunktowane, co ma być spointowane jest spointowane. Służy temu m. in. świetna muzyka skomponowana przez Jana Zielińskiego. Podobnie jak scenografia Izabelli Konarzewskiej; scenografia bardzo ciepła (ów wspomniany róż), wyraźnie nadająca spektaklowi klimat, kostiumy są w tym przedstawieniu świetnie pomyślanymi sprzymierzeńcami aktorów, pozwalającymi im "wygrać" to, kto jest kto. Dawno już nie widziałem takiego teatru, gdzie scenograf... nie przeszkadza albo reżyserowi, albo aktorom.
Barbara K. Radecka wykorzystuje ów "kołowrót intryg", aby pokazać, co się dzieje, gdy ktoś zamknięty w pewnym światku usiłuje bieg życiowych wydarzeń podporządkować swoim wyobrażeniom o rzeczywistości. Czyli pani Radecka nie zrobiła nic innego, jeno dokładnie i ze zrozumieniem przeczytała Fredrę.
Bo też aktualność komediopisarstwa Fredry polega przede wszystkim na tym, że jest zawsze zapis jakichś mechanizmów kulturowych właściwych - by tak rzec - Sarmatom. A że my nadal - mimo wszelkich przemian - orientujemy się w stronę kultury szlacheckiej, także w kierunku tego, co w tej kulturze nie najbardziej szczytne, tedy i my dzięki Fredrze uczymy się widzieć, czego się nie widzi, chociaż się patrzy (...) słyszeć to, czego się normalnie nie słyszy - jak to powiedział kiedyś Bogdan Suchodolski.
Są w tym przedstawieniu dwie naprawdę bardzo dobre role. Kazimiera Starzycka-Kubalska zagrała ciotunię Małgorzatę jakby w opozycji do tradycji grania fredrowskich ciotuń-szlachcianek. Bo też, gdzie napisane jest, że koniecznie muszą to być kobiety ciepłe, z gruntu niewinne, choć śmieszne? Czy szlachcianka, czy z ludu, czy w dziewiętnastym, czy w dwudziestym wieku - wszystko jedno, ale tak to jest, że każda kobieta żyjąca w niezgodzie z rzeczywistością i kalendarzem staje się w pewnym wieku nie tylko śmieszna, lecz i groźna, lecz i przerażająca zachłannością, a nawet odrażająca. Takie jest życie, co znakomicie zrozumiała i przekazała pani Starzycka-Kubalska. Zresztą zrobiła to nie tylko sumiennie, ale i odważnie. Tak - "szalona papuga". Głębokie ukłony!
Zdzisław Grudzień zaś jako szambelan Kawalerski poszedł zupełnie inną drogą, co pogłębiło tylko i postać kreowaną przez niego i postać ciotuni. Otóż Grudzień manifestuje wprost swoje do tradycji fredrowskiej przywiązanie. Na taki stosunek do roli może pozwolić sobie tylko aktor w pełni świadom swoich możliwości. Jego Kawalerski jest głupio niewinnym lowelasem i to zagranym bez odrobiny przerysowania, bez mocnej kreski. Prawdziwy "stary cietrzew w malignie"!
Na premierze leciwy Fredro odarł (przypadkowo chyba) i z nas, publiczności, maskę. Już tacy jesteśmy śmiertelnie, konferencyjnie poważni, że nawet w teatrze nie umiemy się śmiać.