Biedna Ciotunia
"Ciotunia" Al. Fredry, którą można było obejrzeć 14 maja br. to już ostatnia premiera na deskach gnieźnieńskiego teatru w tym sezonie. Tekst oryginału przyciął i przystosował (dopisał słowa piosenek) na potrzeby tego spektaklu oraz całość wyreżyserował Tadeusz Pliszkiewicz, przy współpracy scenografa - Barbary Stopki i autora muzyki - Eugeniusza Hzyskiego.
Na dobrą sprawę, można tę propozycję artystyczną i repertuarową uznać za udaną, bo to i Fredro przecie, i na scenie doświadczeni aktorzy (lub adepci), i wszystko "zagrało"' według wskazań reżysera - gdyby nie kilka... drobiazgów, które każą powstrzymywać się od frenetycznych oklasków.
Po pierwsze: nie wiem czy jest to wina cięć, czy też złej konstrukcji całej sztuki, ale, w każdym bądź razie, pewne jest, że przebieg akcji na scenie nie wyjaśnia do końca ani przyczyn, ani skutków całej intrygi. Mówiąc krótko - trudno się zorientować co i dlaczego dzieje się tak a nie inaczej.
Po drugie: widać, że aktorzy (i adepci) ostro ćwiczyli mówienie wierszem fredrowskim, co w rzeczy samej nie należy do zadań najprostszych, ale muszę właśnie dlatego zapytać, dlaczego Ryszard Chlebuś (Zdzisław) tak często i notorycznie popełniał błędy logiczne przy akcentowaniu wyrazów w zdaniu, dlaczego inni też recytowali (męcząc się przy tym chwilami ogromnie) zamiast po prostu mówić, dlaczego Wanda Dolman-Rzyska (Alina) musiała popsuć swoją dobrą rolę piosenką zaśpiewaną głosem tak bardzo "kołobrzegowym"?
Po trzecie: należą się słowa uznania Danieli Zybalance-Jaśko (Panna Małgorzata) za włożenie w swoją rolę tyle serca i animuszu, ale zupełnie nie rozumiem dlaczego ta humorystyczna "analiza" ciotki idiotki zabiegającej o młodocianych kochanków była robiona na poziomie prowincjonalnego kabaretu, gdzie gwoździem programu jest (przepraszam za tę metaforę) pokazywanie migdałów, języka i nie tylko. Zresztą może pomysły były i zupełnie dobre, ale ich wykonanie nazbyt "dowcipne". Po czwarte: najsłabszym punktem całego przedstawienia był bez wątpienia finał, to znaczy śpiewana jego część przypominająca chórek rozstrojonych amatorów, którym nagle zachciało się sprawdzić swoje przepony. Ja rozumiem, że nie jest to wina tych, którzy śpiewali, bo oni wykonywali tylko polecenia reżyserskie, ale czy nikt przed premierą nie dopatrzył się w tej scenie niczego niepokojącego? Śmiem podejrzewać, że paru ludzi w tym teatrze słyszy zupełnie nieźle, a więc...?
Na szczęście, te wszystkie akcenty budzące moją wątpliwość, nie przesłoniły pozytywów, wśród których można umieścić i scenografię i opracowanie muzyczne i kilka niezłych gagów z Fredry rodem. Przede wszystkim jednak należy podkreślić świetną kreację Mirosławy Zaniewskiej (Flora), która pokazała co to znaczy sprawność warsztatowa na wszystkich poziomach aktorskiego rzemiosła, oraz spokojną grę Jerzego Rudolfa (Szambelan), który przy "niesmacznych" szaleństwach biednej Ciotuni i kiczowatej miłościo-zazdrości Zdzisława okazał się kolejnym jasnym punktem na pękniętym firmamencie tego przedstawienia.
Reszta spraw dziejących się na scenie w kolejnej odsłonie gnieźnieńskiego Fredry pozwala mieć nadzieję, że przyszły sezon będzie obfitował w więcej dobrego teatru.