Fredro a la Wróbel
WIDZ, który stara się zobaczyć każdą kolejną premierę Teatru na Woli
z pewnością dostrzegł to dość zabawne podobieństwo początku: wchodzi na salę, siada, spogląda na scenę, a tamm - śpią. W "Ulicach sytych" spali na szpitalnych łóżkach, w "Do piachu" - w leśnym obozie partyzanckim, śpią też czekając na rozpoczęcie "Dam i huzarów". Jest to z pewnością przypadek, ale na upartego można byłoby dojść do wniosku, że właśnie nie - że to świadomy, przemyślany wynik tzw. "polityki repertuarowej", a nawet wyciągnąć z tego faktu daleko idące wnioski. Nie byłyby one dla wolskiego teatru pochlebne.
Swą ostatnią premierę - "Damy i huzary" Aleksandra Fredry - w anonsach prasowych reklamuje ów teatr jako widowisko barwne i rozśpiewane. No i niby jest to prawda, tylko - te barwy jakieś takie nie fredrowskie, a rozśpiewanie ...lepiej, żeby go w ogóle nie było. Ale po kolei.
Zaczyna się więc od tego, że ktoś śpi. Na scenie, oczywiście. A scenę rozbudowali realizatorzy niemal we wszystkich możliwych kierunkach, co naturalnie nie pozostało bez wpływu na cały spektakl. W konsekwencji bowiem składa się on głównie z działań służących pokonywaniu przestrzeni. Dochodzą do nich jeszcze działania, które akcji wcale nie służą a mają mieć walor widowiskowy: jak np. marsz huzarów z huzarską orkiestrą z hallu, poprzez widownię na scenę, czy łapanie autentycznych gdaczących i piejących kur i kogutów.
Aktorzy ciągle chodzą, wbiegają na schody i zbiegają z nich albo pokonują je niepewnie i jakby ze strachem; jeśli nie chodzą - niekiedy siadają, ale częściej stają dość sztucznie - zagubieni w tej przestrzeni bez jakiejkolwiek atmosfery - i często równie sztucznie wygłaszają swe kwestie. Albo ni stąd ni z owąd, śpiewają doczepione do fredrowskiej komedii pieśni, przy czym ubrana w huzarskie mundury czteroosobowe orkiestra rżnie bardzo głośno i raczej fałszywie, zagłuszając tan śpiew - a jest on wątlutki cichutki i nieśpiewny.
Te wszystkie marsze, chodzenia, biegania, rozwieszania bielizny na sznurach, wypełniają wprawdzie spektakl - wyreżyserowany przez Zbigniewa Wróbla - ruchem, ale są to tylko pozory dziania się. Rozmydla się w nim fredrowska dynamika. W nadmiernie rozbudowanej przestrzeni scenicznej (scenografia Michała Czernaewa) ginie ta sprawa o miłości i przyjaźni stanowiąca istotę utworu. Słowem - brakuje Fredry. Zabrakło go również w aktorskich kreacjach Panie - Barbara Rachwalska (Organowa), Barbara Horawianka (panna Aniela), Danuta Nagórna (Dyndalska) - jakoś sobie radzą. Panowie wypadają słabiej, zwłaszcza Józef Fryźlewicz w roli Majora. No - co tu dużo mówić: w tym spektaklu nawet słynne "Nie uchodzi, nie uchodzi" Kapelana (Marian Rułka) brzmi nijako. Podobnie jak całość, która wprawdzie może i jest barwnym i rozśpiewanym widowiskiem, lecz z Fredrą mało ma wspólnego.