Pigmalion na opak
Pigmalion - jak poniektórym wiadomo - był legendarnym królem Cypru. I do tego jeszcze utalentowanym rzeźbiarzem, który wymodelował tak sugestywny posąg pięknej kobiety, że aż sam zakochał się w swoim dziele. Co można uznać za prawdopodobne, gdyby na owej konstatacji się skończyło. Sprawa jednak - w jej treści mitologicznej - nie tylko nie zakończyła się platoniczną miłością żywego twórcy do bezdusznej materii z marmuru lecz dopiero się zaczęła jako pocieszająca historyjka marzyciela, który z łaski bogini Afrodyty przychylnej Cyprowi i jego monarsze, został wynagrodzony za udręki tęsknot... cudem. Czyli ożywieniem kamienia. W ten sposób doszło do małżeństwa Pigmaliona z jego własną rzeźbą i powicia później przez kamień(?) syna, Pafona.
Ta optymistyczna opowieść, z której mogłoby wynikać, iż wiara (w miłość) czyni cuda nawet wobec kamiennej kochanki, spotkała się w długich dziejach dramatu z dość żywym odzewem. I tak np. "Pigmalion" G. B. Shawa odkrył, z irlandzką premedytacją, nie tylko efekty powierzchownego kształtowania ulicznej kwiaciarki przez dystyngowanego profesora Higginsa, ergo: przemianę wulgarnej dziewczyny w damę salonową, lecz także, a może przede wszystkim, podszewkę snobizmu Anglików. Bo pod tą podszewką pozostał również nie zmieniony w swej istocie podział społeczny, pomimo zatarcia "na oko" różnic między parweniuszką Elizą a przedstawicielem high-life'u Higginsem - po udzielonych jej lekcjach i przebraniu w szaty wytwornej lady. Przypuśćmy, że złośliwiec Shaw obnażył tu mechanizmy uproszczonej mentalności brytyjskiej za parawanem społeczno-kulturalnego awansu plebejki, żeby na koniec ujawnić ironiczne podglebie ewentualnego mezaliansu zakochanego w swym damskim wytworze - spokojnego już o środowiskowe przyjęcie wybranki na żonę - starszawego profesora. Zaś pani profesorowa in spe mogłaby zapowiadać się na prawie doskonale wyglądającą (wykutą w pocie czoła) snobkę angielską...
Tak, czy inaczej, znakomity prześmiewca G. B. S. podążył śladem mitycznego Pigmaliona, który swą urodziwą rzeźbę Galateę uczynił Królową - Kopciuszkiem. Jednakże w chwili, gdy sędziwy komediopisarz żegnał się z życiem wśród cór i synów Albionu, wyrastało już nowe pokolenie dramaturgów wyspiarskich, znane potem jako generacja młodych-gniewnych. Znaczna część tej pisarskiej - acz niejednolitej - formacji pochodziła z tzw. nizin społecznych Wielkiej Brytanii. Ale wszyscy, na swój sposób, buntowali się przeciw tępemu marzyciestwu naskórkowego łagodzenia podziałów klasowych i radosnej budowie złudzeń na gruncie obowiązującego od lat schematu awansów społecznych. M. in. Osborne, Wesker, Pinter brutalnie ukazywali rzeczywistość, nie skąpiąc zresztą teatralnej publiczności drastycznych sytuacji obyczajowych, społecznych, moralnych, jak i trywialnej mowy gminu kontrastującej (w proteście) z czystością nieskazitelnego języka górnych i średnich sfer, choć brud społeczny częściej gościł u pseudonobilitowanych, niż między nie dokształconym, prymitywnym na pozór, plebsem.
Kiedy w r. 1950 umierał Shaw, Willy Russel - jeden z najmłodszych dramaturgów angielskich pochodzenia robotniczego - liczył zaledwie trzy latka. Któż by się spodziewał, że akurat to dziecię Liverpoolu za 30 lat podejmie swoistą polemikę satyryczną z Wielkim Kpiarzem i jego rekonstrukcją mitu o Pigmalionie? I to na miarę podwójnie kpiarską. Bo oto "Edukacja Rity" nie tylko zgrabnie nicuje klasyczną materię Shawowską w dowcipnym kalejdoskopie scenek na temat rzeźbienia umysłu spadkobierczyni życia posągu Elizy: cwanej fryzjerki Rity - lecz w głównej mierze demaskuje obiegowe szablony pięcia się na wyżyny społeczne. Odkrywa, bynajmniej nie deklaratywną, sztuczną potrzebę edukacji 26-letniej kobiety - mężatki, choć jej ogląd świata i zachowanie mogą przyprawić purystów obyczajowych o puchnięcie uszu oraz oczopląsy. Te wyjaskrawienia i pogrubienia sytuacyjno-tekstowe przynoszą jednak zaskakujący rezultat: pyszną zabawę na poły farsową, na poły przecież... intelektualną. Nie jest to bowiem przysłowiowa, pusta farsa bulwarowa, lecz - także w podtekstach - ostry pamflet na literacką, namaszczoną mowę (i wymowę!) edukacyjną. Przy czym edukowana - tu zresztą mieści się finezyjna przekora autorska wobec Shawowskiej wersji "Pigmaliona" i stereotypów umasowienia kultury - przekształca się w mentora swego nauczyciela, powodując, czy pogłębiając jego frustracje i jakby wpadanie we wtórny analfabetyzm. Zwulgaryzowany ponadto przez karykaturalne odbicie w lustrze stylu bycia swojej dawnej uczennicy. A, że całość wydarzeń nie kończy się jedynie tym paradoksalnym i dość płytkim morałem, tylko głębszą komediową refleksją - to już dowodzi o niemałej dojrzałości warsztatu dramaturgicznego młodego pisarza. A może i dodatkowej zręczności w żonglowaniu przewrotną metaforyką?
Oczywiście, zgryźliwy krytyk wyszperałby w tekście nieco mielizn - mimo błyskotliwie skonstruowanych dialogów w typie dobrego, angielskiego humoru - jak choćby sam sposób przedstawienia rozwoju intelektualnego Rity. Ta pospieszna przecież (czy przyspieszona) w efektach edukacja wydaje się, naturalnie w ciągu dwóch godzin, mało przekonywająca. Ale uwzględniwszy konwencję dramatu, więc zgodę na umowność sceniczną po obu stronach rampy, można taki skrót przyjąć jako wybór najbardziej charakterystycznych ilustracji quasi-filmowych w toku modelowania umysłu uśpionego, lecz "niewykorzystanego" na miarę potencjalnych możliwości. Albowiem nawet metody stosowane na kursie Uniwersytetu Otwartego, o jakim mowa w sztuce, nie zdałyby się na nic, gdyby chłonność psychiczna Rity i jej ambicje podpierały się tylko tzw. ptasim móżdżkiem. Druga wątpliwość dotyczy... świntuszeń językowych. Rozumiem, że idzie o dosadne kontrasty potocznej "łaciny", owej rzekomej krzepy zawartej w rynsztokowej papce słownej, jakże pospolitej (niestety) wśród młodzieży i sporej liczby starszych osobników nieokrzesanych - a zatem kontrasty jaskrawe z dobrymi obyczajami mowy. Ale niechby te wyszukane i niewyszukane wyrażenia poniżej pasa nie prowadziły do ekscytacji sztuką dla sztuki. W końcu język mamy bogaty i synonimów "brzydkich wyrazów" też nie brak, by równie ostro podkreślać prostactwo wypowiadania się rozmaitych subkultur. Rzecz bowiem nie tylko w słownictwie...
"Edukację Rity" (w tłum. Karola Jakubowicza) wystawił TEATR BAGATELA i to nie na własnej scenie, lecz w sali Fontany Klubu Dziennikarzy "Pod Gruszką". Faktycznie, komedia Russela trafia jakby na drwiącą przychylność murów, w kameralnym, stylowym wnętrzu - z ładnie wkomponowanymi przystawkami dekoracyjnymi Kazimierza Wiśniaka, stwarzającymi sugestywną iluzję gabinetu uniwersyteckiego w starych, dostojnych uczelniach angielskich - co umożliwia dodatkowo ścisły kontakt z widzem i słuchaczem. Zwłaszcza, że niemal każde słowo wartkiego dialogu bohaterów sztuki ma ważne znaczenie dla ciągu akcji i jej dowcipnej fabuły z nutką filozoficznej zadumy. Mogłoby się wydawać, że jeśli dwójka aktorów z należytą ekspresją wypowie swe kwestie, wówczas śmiechu będzie co niemiara, a spektakl właściwie obszedłby się bez reżysera. Tym więcej, że tytułową Ritę gra z ogromną intuicją i godną podziwu żywiołowością Lidia Bogaczówna, zaś jej profesora - Franka, nieco zakompleksionego poetę sięgającego po napoje wyskokowe do biblioteki, ale przecież wybornego znawcę przedmiotu, czyli literatury - wyraziście (choć to postać daleka od jednoznaczności) ujmuje Jacek Strama. Niezależnie jednak od trafnej obsady ról - wytrawne ucho i oko wychwyci tę niby-nieobecność sternika przedstawienia (co świadczy chyba najlepiej o użyciu odpowiednich narządzi warsztatu inscenizacyjnego) Włodzimierza Nurkowskiego, który tej współcześnie odmienionej anegdocie o Pigmalionie umiał dyskretnie narzucić zmienności nastrojów, wygrać kapitalnie pointy każdego z kilkunastu obrazów, czy tak zróżnicować postawy i temperamenty scenicznych osób w zależności od tempa, rytmu i wzrastania napięć dramatycznych, że spektakl potwierdza nie tylko celny wybór repertuarowy z kręgu filuternej rozrywki myślącej, lecz także sprawia widowni rzadko ostatnio spotykaną satysfakcję odbiorczą o poważnej (w "niepoważności" farsowej) randze artystycznej. A już obejrzenie samej Lidii Bogaczówny - gdyż dublująca rolę Rity Bożena Adamek jeszcze nie występuje - w jej arcyzabawnym wcieleniu przeciwieństw: zewnętrznej ordynarności i szelmowskiego wdzięku wewnętrznego, na drodze ku upragnionej wiedzy bez utraty autentycznej osobowości własnej, pozostawia smak obcowania z dobrym teatrem. W ogóle, dzięki autorowi oraz aktorstwu obojga partnerów pod batutą Nurkowskiego, "Edukacja Rity" odsłania kawałek teatru komediowego z prawdziwego zdarzenia.