Symulanci, Orson i konkurs (fragm.)
OGLĄDAŁEM już dwie dwie sztuki z konkursu MON na utwór sceniczny o tematyce wojskowej. Po "SYMULANTACH" Albina Siekierskiego w teatrze katowickim - "ŚMIERĆ PORUCZNIKA" Mrożka na małej scenie warszawskiego Teatru Dramatycznego. Po sztuce wyróżnionej drugą nagrodą - sztukę, która zajęła trzecie miejsce. Z bardzo mieszanymi uczuciami, pełen niedosytu i daleki od pełnej satysfakcji opuszczałem oba przedstawienia i wydaje mi się, że bez żadnej "taryfy ulgowej" warto w tym miejscu wprost o tym powiedzieć.
Z "SYMULANTAMI", a raczej z ich genezą to właściwie dość dziwna sprawa. W programie do prapremiery katowickiej Siekierski wyznał bardzo szczerze, że nie miał zamiaru pisać sztuki o tematyce wojskowej, że pracował nad sztuką młodzieżową... Dowiedział się jednak - pisze - o konkursie i to zmieniło jego plany. Doszedł wtedy do wniosku, że bohaterom owej sztuki młodzieżowej wystarczy tylko włożyć mundury...
Wystarczy?... Smętne niestety westchnienie w tym miejscu; gdybyż w taki "cudowny" sposób, zmieniając jedynie stroje, chciały tylko powstawać dobre sztuki. Dobre i autentyczne środowiskowo, autentyczne problemowo w odniesieniu do przedstawianego środowiska. Niemal wszystko bowiem, co w "Symulantach" ma być wojskiem jest sztuczne, najbardziej papierowe psychologicznie, lub ledwie tylko tknięte, zdradzające wyraźnie swą prowieniencję właśnie ze sztuki młodzieżowej, rozgrywającej się gdzieś, powiedzmy w Domu Młodego Górnika czy Robotnika.
Papierowy, sztuczny, werbalny, na siłę jakby wprowadzony jest m. in. konflikt dwóch dowódców, mający być niby konfliktem dwóch szkół wychowawczych, z których jedną - tzn. szkolę "trzymania za pysk" - reprezentuje tu szef kompanii. Konflikt jest przy tym zawieszony w jakiejś próżni, wyizolowany z szerszego tła życia jednostki. Młodzieżowy zaś znowu, zupełnie jak w sztuce młodzieżowej jest konflikt, który mógłby być rzeczywiście konfliktem na miarę dramatu o tematyce wojskowej; problem nieprzystosowania do życia w zbiorowości wojskowej, konflikt między anarchicznie przez grupę rekrutów pojmowaną wolnością, a ograniczającymi tę wolność prawami i nakazami tejże wojskowej zbiorowości. Ale cóż, kiedy w wersji autorskiej sprowadzony został do wymiarów sztubackiej niemal zabawy, sztubackich figli i psikusów, które ci rekruci, bez większego psychologicznego uzasadnienia płatają swoim przełożonym, tak jak to sztubacy robią na złość swoim nauczycielom. I zakończenie jest również młodzieżowe, jak w młodzieżowej powieści czy powiastce; pewnego dnia znudziły im się figle, stają się dobrymi uczniami (w sztuce - dobrymi żołnierzami). Również bez uzasadnienia psychologicznego.
Ani w rezultacie materiał dramaturgiczny, ani sposób jego wykorzystania, ani wreszcie sposób poprowadzenia akcji nie stwarzają z "Symulantów" poważnego dramatu społeczno-obyczajowego, jak chce autor. Reżyser ma jeszcze w sztuce, wśród dziesiątka spraw zamieniających fabułę w jakiś przepastny worek - sprawę Ślązaka, autochtona, który w końcu - choć go nikt nie gnębi i nie prześladuje - nie wiadomo dlaczego ucieknie. Ma jeszcze sprawę symulanta grającego wariata, który również bez żadnego uzasadnienia, a jedynie chyba dla naiwnie budującego finału, pobiegnie w końcu skruszony i pokajany do dowódcy. Co reżyser mógł zrobić w tej sytuacji? Mimo wszystko budować dramat? Mógł zrobić jedynie chyba to, co zrobił tak doświadczony reżyser, jakim jest ROMAN ZAWISTOWSKI. Nie przejąć się wcale żadną ukrytą czy nieukrytą głębią problemową "Symulantów", nie budować dramatu, przyjąć sztukę z całym jej inwentarzem naiwności, nieporadności, a wykorzystać tę naiwność dla stworzenia pogodnej, jakby młodzieżowej komedii. W atmosferze zabawy rozgrywa się więc całe przedstawienie, łatwiej dzięki temu połyka się wszelkie naiwności, reżyserowi pomogli i aktorzy, a publiczność w rezultacie bawi się. Inaczej niż sobie zamierzył autor. Inaczej niż sobie można byłoby życzyć. Krawiec jednak tak kraje... Dalej już znacie.