Kropla, która wraca
Jest bezśnieżny świt zimowy w parku miejskim, ptaki jeszcze nie dają głosu, lękają się, że wysoki dźwięk złamie zlodowaciałą gałąź, gdzieś zaszytym ludziom jeszcze daleko do jawy, jest tylko nic. Wielkie nic i skamieniała sina mgła nad kruszejącymi trawami i ciemnym stawem. Płyną łabędzie, płyną tak wolno, jakby stały i właśnie wtedy jeszcze mocniej wciskasz głowę w postawiony kołnierz. Wciskasz uparcie, ale mocniej się już nie da, wciskasz panicznie, bo czujesz, że jakoś tak jest, jakby płynące łabędzie pchały wielkie, przeźroczyste kule zamarzniętej ciszy. To mogłyby nie być łabędzie. To by mogły być szczury wodne. Nie wiem, czy Krzysztof Jasiński zna ten hipnotyczny obrazek, co go kiedyś jakiś przytomny poeta skreślił. Nie wiem, ale wiem, że w tym lirycznym portrecie nieubłaganej dyskrecji jest cały "Hamlet" Jasińskiego - cała jego potwornie bezwzględna elegancja, bezwzględna, że aż uparcie wciskasz głowę w postawiony kołnierz. Bo u Jasińskiego jest zimno, jest coraz zimniej.
Sceną jest wielki plaster oliwkowej wody. Gdy zwodzony pomost położy się na niej, będzie tak, jakby ludzie Jasińskiego stąpali po kruchym lodzie. Tak - ludzie, bo u Jasińskiego nie ma nie ludzi, tutaj brak bohaterów. (Mówiąc całą prawdę - niestety jest paru. Są, ale tak na dobrą sprawę - po co o nich mówić? Po co przywoływać tych nieszczęśnie zastygłych w tandetnie koturnowej teatralnej bohaterszczyźnie? Szkolnie pilny Poloniusz Jerzego Święcha, lukrowany Laertes Jakuba Przebindowskiego, zbędnie zawadiaccy Rosenkrantz Janusza Stolarskiego i Gildenstern Łukasza Rybarskiego - niechaj to naznaczone fiaskiem plemię pozostanie w nawiasie). Ludzie Jasińskiego żyją na planecie, która ma pod skórą nieubłaganie dyskretną wodę. To ona w jednej zawrotnej sekundzie połknie, niczym kłodę, zmienioną w drewnianą rozpacz Ofelię Dominiki Figurskiej. To na jej tafli, zmarszczonej uderzeniem nagłej kropli, Hamlet Radosława Krzyżowskiego zobaczy Ducha Ojca - tafla wreszcie się uspokaja, mózg Hamleta nie wygładzi się już nigdy, tamta nagła kropla będzie wracać, aż mózg się podda, aż spokojnie wejdzie w całą resztę, która jest milczeniem. Tak, u Jasińskiego, całkiem jak u Szekspira, szaleństwo świata jest prywatną sprawą ludzi. Gdy woda ucieka, zostaje wilgotne dno, z mokrej dziury wychyną Grabarze, Włodzimierz Jasiński i Franciszek Muła. Są aktorsko pyszni, są pysznie bezwzględni. To właśnie tutaj, w księstwie zlepionego prochu, Muła, niczym jakiś mogilny Stańczyk, z gorzką ironią wygłosi te potworne frazy o skórze ludzkiej, garbowaniu i odporności na wilgoć. Tak, wodna metaforyka Jasińskiego jest doprowadzona do końca. I jest wielkim otwarciem.
U Swinarskiego okna z widowni Starego miały być wciąż otwarte na plac Szczepański, zmieniony w wojenne obozowisko. U Jasińskiego chodzi o inne otwarcie. Trudno to nazwać, ale istota tkwi tutaj w nieubłaganie dyskretnej, ostatecznie cichej obecności tamtej strony, która zawsze zaczyna się od przeżerającej skórę wilgoci. Jakaż to ulga i jakaż lekkość - wreszcie widzieć "Hamleta", który nie boryka się nachalnie z naszą polską teraźniejszością, który idiotycznie nie trzyma ręki na pulsie doraźnych spraw nadwiślańskich. Cóż za szczęście wreszcie być oko w oko z "Hamletem", którego reżyser zwraca Szekspirowi! Jak miło widzieć na scenie ludzi, którzy wyłącznie swój, a nie mój ból prezentują, jak miło wysłuchać tej bezwzględnej opowieści o godzeniu się z własną bezradnością. Tak czyta Szekspira Jasiński. Na początku przez pomost przebiegają szczury. Uciekają. Nawet nie pisną. I jest tak, jakby te kulki ciszy, ubrane w brązowe futerka, pchały wielkie kule zupełnie innego, przeźroczystego milczenia. Te szczury wiedzą, że źle jest i że źle się to wszystko skończy. Chowają się w norze, pod pokrywką z napisem Globe. W finale znakomicie suchy, wręcz kwadratowy w swej wrażliwości Fortynbras Tomasza Wysockiego nieczułym butem pokrywkę przygwoździ na amen, a później przejdzie pomostem leżącym na wodzie. Pod skórą tego świata jest wodnista cisza. I żyją tam nieubłaganie dyskretne szczury. Jasiński po prostu czyta, co jest napisane. I pamięta, co u Herberta Fortynbras mówi do stygnącego Hamleta. "Ani nam witać się ani żegnać żyjemy na archipelagach/ a ta woda te słowa cóż mogą cóż mogą książę".
Tak - nic nie mogą. Więc ludzie u Jasińskiego wolno, ale bezwzględnie godzą się na bezradność. Potworny widok - garstka coraz bardziej matowych oczu, parę jeszcze jakoś oddychających wiórów, którym już tylko o to chodzi, by w miarę godnie doprowadzić tę całą zabawę do wiadomego końca. Wtulasz głowę w kołnierz, bo widzisz Gertrudę Aldony Grochal, ze stoickim spokojem próbującą rozwodnić swój strach coraz większymi dawkami rytualnej pocieszycielki. Wtulasz głowę panicznie, bo patrzysz na fantastycznie dyskretnego Horacja Dariusza Starczewskiego, patrzysz na jego ściśle hipnotyczne bycie wciąż na krawędzi tego człowieczego bigosu, a wreszcie słyszysz, jak w finale, trzymając zimną głowę Hamleta na kolanach, dojmująco prosto mówi już nikomu niepotrzebne słowa o pamięci. A gdy jesteś oko w oko z Figurską i Krzyżowskim, to już nie wiesz, co i w co masz wciskać.
A więc jednak możliwe jest aktorstwo wygrywające nie słowa, ale ciała - całe ciała, bez uszczerbków, od małego paznokcia u nogi aż po ostatni włos na głowie. Dla tych aktorów słowa Szekspira są niczym krople potu, co pryskają, gdy się nagle przejedzie nożem po spoconej skórze. A ich przejścia między różnymi wewnętrznymi stanami skupienia są wręcz nieludzko łagodne i naturalne. Choćby szaleństwo Ofelii - Figurska jest absolutnie sensualna, jej gra tnie ci gardło tak precyzyjnie i szybko, że łza nie zdąża spłynąć. A później już tylko ciemny chlupot jednej zawrotnej sekundy... Choćby wilgotna czaszka Yoricka w dłoni Hamleta - Krzyżowskiego, frazy o niegdyś ciepłych wargach nadwornego błazna mają w sobie czerń godną koszmaru. A później już tylko ulga całej tej reszty, która jest milczeniem... Po prostu koniec. Po prostu łabędzie, które pchają wielkie kule ciszy. Łabędzie albo szczury wodne.