O Paryżu naiwnie
Różne drogi prowadzą do mitycznego, dla przeciętnego Polaka, po trosze tajemniczego i równocześnie tak "oczywiście znanego" Paryża. Różne drogi, ścieżki i furteczki. "Kompleks Zachodu" - tak często notowana ostatnio, prawie o epidemicznym charakterze przypadłość narodowa, określana jest niekiedy właśnie mianem "kompleksu Paryża". Objawy tego stanu są ogólnie znane. Ich chorobliwy charakter obnaża jednak dopiero spojrzenie w lusterko, ujawniające najrozmaitsze zniekształcenia niby to krystalicznie czystego obrazu. Lusterkiem tym jest właśnie ów kolorowy gród nad Sekwaną, w którym niejeden biedny Polak szukał usilnie prawzorów swego rodzinnego modelu nowoczesnej sztuki XX w. Ba, ale czy znalazł? I czy dobrze szukał? I wreszcie - czy tego właśnie powinien był szukać?
Wątpliwości te zrodziły się we mnie dopiero po powrocie do Warszawy z króciutkiej - siedemnastodniowej - wycieczki paryskiej. Wyjeżdżając sądziłem, że wyruszam po złote runo, o którym legendy (jest ich zresztą wiele, bardzo wiele) docierały przez pewien czas do Warszawy. Wróciłem z krótkotrwałym "kacem", - co mniejsza, i z ogromnym bagażem rozczarowań. Rozczarowań właśnie co do złotego charakteru owego runa. Paryż widziany z warszawskiej perspektywy zapowiadał się dość osobliwie: samochody, sałata z oliwą, rozkosze duszy i ciała, szacowna, ale nie dzisiejsza Komedia Francuska, strip-tease na każdym rogu ulicy, królestwo nowoczesnego teatru, manifesty artystyczne rozlepione na co ludniejszych placach, piwnice pełne brodatych "awangardystów". Tak mniej więcej, na podobieństwo "małego Kazia" zwykło się niekiedy widzieć Paryż! Karmieni długie lata wieściami o zgniłym dekadentyzmie sztuki burżuazyjnej, o rozkładzie i marazmie życia intelektualnego na zachód od Łaby, uwierzyliśmy z równą naiwnością w to, co niemniej gorliwie, ale "wprost przeciwnie" głosić poczęto w kilka lat później. Oczywiście, to popadniecie w druga skrajność było zrozumiałe, oczywiście uwierzenie w nowe objawienie było często bardzo potrzebne - spełniało decydującą nawet niekiedy funkcję taktyczną. Ale tak samo, jak negacja z poprzedniego okresu, grozi poważnymi nieporozumieniami. Odczułem to na własnej skórze. Powiedziałem - "rozczarowanie". Tak było rzeczywiście. W wyniku konfrontacji tego, co wiedziałem, z tym, co zobaczyłem - odczułem pewne rozczarowanie. Powód jest jasny: zobaczyłem po prostu coś innego, niż spodziewałem się zobaczyć - inny teatr, inne problemy, inna atmosfera twórcza. I okazało się, że żaden z utartych schematów nie pasował, stawał się bezużyteczny, przeszkadzał. Wielokrotnie musiałem sobie powtarzać starą anegdotę wojskową: Generał próbuje zupy. "Oto dobra zupa, jest gęsta, pożywna. Dlaczego wasi żołnierze się skarżą?" - "Kiedy, panie generale, to, co pan pił, to nie zupa, ale kawa."
Niespodzianki te musiały czegoś nauczyć - ustawiły, dla mnie przynajmniej, w innym świetle wiele zagadnień współczesnego, również polskiego, teatru. Ustawicznego bowiem przymierzania tego, co oglądałem, do spraw polskich nie udało mi się uniknąć. Reakcja była zatem prawidłowa, zgodna z narodowymi skłonnościami obserwacyjnymi, z tym, że okraszona jeszcze naiwnymi "zachwytami" nad pierwszy raz widzianym Zachodem. A więc przypuszczalnie dość powierzchowna. Takie też będą te uwagi, które chętnie nazwałbym "Moim (prywatnym) odkryciem Ameryki".
2.
Przeglądając dziś robione na gorąco notatki z poszczególnych przedstawień teatralnych widzę pewną, dość zabawną, "redukcję" własnych zainteresowań; z dnia na dzień poważnemu skróceniu ulegały zapiski dotyczące "pobocznych" spostrzeżeń. Był to chyba rodzaj nieświadomej selekcji wrażeń, z których najsilniejsze, dominujące nad całością, zajęły w końcu prawie wyłącznie moja uwagę.
Początkowo zdziwiony oglądałem sale teatralne - w większości wypadków są to stare budynki albo utrzymane w tradycyjnym, "odwiecznym" stylu teatry1, malowane kurtyny (większość teatrów ma ich po kilka; kolejne podnoszenie i opuszczanie spełnia rolę pierwszego i drugiego dzwonka), reklamówki wyświetlane w czasie antraktu, bufety z napojami (z whisky włącznie), galerię autorów w sali Richelieu, dekoracje, za które w Polsce obrzucono by scenografa najbardziej wyrafinowanymi epitetami, wyglądających zza kulis inspicjentów, bileterki, które sprzedają w czasie antraktów lody i cukierki w szeleszczącym opakowaniu, generałów obwieszonych orderami sprawdzających bilety i informujących o sposobie dostania się na widownię. Zamiast gongów rozlega się łomotanie w podłogę, wskazanie miejsca przez bileterkę kosztuje 20 fr. (zaręczam, że cena nie jest wygórowana - próbowałem kilkakrotnie sam odczytać hieroglify na bilecie oznaczające miejsce2 i odnaleźć swój fotel; po pięciu minutach musiałem się poddać), przerwy są bardzo rzadkie i bardzo długie programy podają obsadę według kolejności pojawienia się aktorów na scenie (z wyjątkiem programów Komedii Francuskiej, w których o kolejności decyduje miejsce aktora w spisie socjetariuszy), spóźnieni widzowie, wprowadzani przez dostojnie prezentujące się panie, zjawiają się na widowni w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Wszystko, co ma się do wyrzucenia, rzuca się na podłogę - pamiętam zdziwione spojrzenia, kiedy zgasiłem niedopałek w skrzynce z piaskiem, służącej, jak sądziłem, do tego właśnie celu. Dziwiłem się, by po trzech dniach już się przyzwyczaić.
Dłużej nieco trwała "pogoń za nowoczesnymi przymiotami dramatu". Zanotowałem tu kilka uwag (postaram się dalej nieco je rozwinąć), zobaczyłem parę ciekawych i parę mniej ciekawych przedstawień sztuk, w większości wypadków zresztą już w Polsce znanych, podsłuchałem kilka zdań francuskich ludzi teatru o nowej dramaturgii, trochę się z nimi posprzeczałem i... ugrzązłem już do końca w starej, poczciwej i jakże "nienowoczesnej" Komedii Francuskiej.
Tu zobaczyłem, jak sądzę, to, co najciekawsze dla przyjeżdżającego z Polski do "stolicy świata" - teatr. Teatr świetnego aktora, teatr świetnych tradycji, ogromnej kultury, łączący - raz lepiej, raz gorzej - to, co już od wieków stało się historią x najnowszymi zjawiskami życie współczesnego.
Mówiono mi, że teatr francuski nie ma już tych wspaniałych aktorów, którzy niegdyś zjednali mu trwającą do dziś wielką sławę, że tegoroczny sezon nie przyniósł żadnych rewelacji, że niedobrze się dzieje wśród paryskich teatrów. Nie widziałem ani Vilara. ani J.L. Barrault, ani Marcela Marceau. Z Tytusem Andronikusem P. Brooka, który wzbudził największe poruszenie wśród krytyków raczej krytycznie oceniających tegoroczna działalność Teatru Narodów rozminąłem się w drodze. Słyszałem głosy stwierdzające konieczność radykalnej rewolucji w życiu teatralnym Paryża. Wielokrotnie padały słowa "kryzys teatru". Próbowałem przymierzyć to, co widziałem, do sytuacji polskiej. Ba! Daj nam Boże taki kryzys teatru!
3.
Pojęcie młodej dramaturgii francuskiej, nazywanej niekiedy - szczególnie u nas - dramaturgią awangardową, jest pojęciem, sądzę, bardzo ogólnikowym i niewiele mówiącym. Zalicza się do niej na ogół twórczość dramatyczną autorów, którzy zerwali z tradycyjną formą sceniczną, wprowadzili pewne nowe elementy treściowe czy formalne, zdecydowali się na stworzenie czegoś nowego, nie mającego żadnych odpowiedników w tradycyjnej dramaturgii. Nowoczesność, nowe treści wyrażone nowymi środkami dramaturgicznymi? Program artystyczny? Odkrycie nowej problematyki? Walka - z czym i o co? Znaleźć odpowiedź, która nie byłaby ominięciem zasadniczego problemu "awangardyzmu", jest rzeczą trudną - o ile w ogóle istnieje.
W swoich "Kartkach z dziennika" notuje Lechoń pod datą 20 czerwca 1951 r.: "Antologia teatru francuskiego: Porto-Riche, Bernstein, Geraldy, de Flers i de Caillavet, to zdumiewające, że można było napisać tyle, nie tykając innego problemu niż zdrada małżeńska. Może to powietrze komercjalnej Ameryki to robi, ale przecieram oczy i pytam się siebie: czy to możliwe, że ludzie w Paryżu (a to znaczy we wszystkich stolicach świata) przez wiek cały żyli tylko tą sprawą? Cóż za przemoc opinii, która całym społeczeństwom narzuciła gusty i kłopoty bogatych próżniaków jako centralne zagadnienie życia." Do podobnie zaskakująco-oczywistego wniosku musieli chyba dojść i ci, którzy, przerażeni jałowością dotychczasowej problematyki i jednostajnością środków wyrazu, odczuli potrzebę wypowiedzenia czegoś nowego, wypowiedzenia się inaczej. Nowy nurt w dramaturgii francuskiej, ściśle sprzężony, jak sądzę, z tradycyjną dramaturgią - bo usiłujący ją przezwyciężyć, ma pod tym względem jednolite oblicze: stanowi bunt przeciwko dotychczasowym formom dramatycznym. Jest to oczywiście określenie bardzo skrótowe i nieprecyzyjne, ale sygnalizuje może choć częściowo pewien bardzo żywotny w tej chwili proces wyrastania - w oparciu o dawne schematy formalne - nowych, będących ich równoczesną kontynuacją i zaprzeczeniem, koncepcji artystycznych. Tu jednak kończy się chyba wspólny front "awangardy". Zaczyna się problem poszczególnych autorów, poszczególnym utworów, poszczególnych przedstawień. Dalej nie ma już jednolitego obrazu. Czymś zupełnie innym jest Beckett, Ionesco, Adamov, Audiberti, Vauthier. I o coś zupełnie innego walczy każdy z tych autorów.
Widziałem dwa przedstawienia "nowoczesne": "Łysą śpiewaczkę" i "Lekcję" Ionesco (w Theatre Huchette) oraz "Końcówkę" i "Akt bez słów" Becketta (w Studio des Champs-Elysées). Dwa bardzo różne przedstawienia, zrobione przy pomocy różnych środków teatralnych - i w efekcie o różnej jakości. Nazwiska obu autorów są znane polskiemu czytelnikowi: tak Ionesco, jak i Beckett byli u nas drukowani i grani. Co z tego...
W przeciwieństwie do wyreżyserowanej przez Wandę Laskowską w teatrzyku Klubu Krzywego Koła w Warszawie, paryska Łysa śpiewaczka jest tylko "satyrą na Anglików". Określenie to opatrzyłem cudzysłowem, gdyż zawahałem się w ostatniej chwili nazwać jednoaktówkę Ionesco słowem, z którym zwykło się u nas łączyć nieprzyjemne skojarzenia "...na biurokratów", "...na nieuprzejmych kelnerów". Mimo że "Łysa śpiewaczka" rzeczywiście jest satyrą. Tylko że nie "na biurokratów", czy ściślej - w niczym takiej satyry nie przypomina. Wartości treściowe jednoaktówki sprowadzają się istotnie do satyrycznej groteskowości. Właściwy Ionesco-nowator zaczyna się dalej. Mówi się o nim, że chce stworzyć swój "anty-teatr", że zmierza konsekwentnie do złamania istniejącego języka scenicznego. "O, słowa - wykrzykuje jedna z postaci w Jacques ou la soumission - ileż zbrodni popełnia się w ich imię..." Swoją reformę teatru rozpoczyna Ionesco w "Łysej śpiewaczce" negacją - mówiąc najogólniej - istniejącego języka teatralnego. W Monologu autora mówi (Improwizacja): "Otóż, panie i panowie, myślę, że język współczesnego malarstwa czy współczesnej muzyki, język wyższej matematyki i wyższej fizyki, a nawet życie w sensie historycznym, wyprzedziły język filozofów, którzy, pozostając w tyle, z trudem usiłują teraz nadążyć..."(3) Wydaje się, jakby Ionesco chciał w tej gonitwie dopomóc językowi filozofii. Dopomóc mu, by mógł znowu wyrażać "prawdy absolutne i podstawowe"; te zaś "pozostawmy na razie na boku". Zawierzmy tu autorowi i nie imputujmy mu czegoś, czego nawet w najśmielszych marzeniach nie mógłby o sobie "wykoncypować". Od Ionesco do awangardowego Szekspira czy Moliera droga jest dość daleka.
Tadeusz Kudliński, pisząc w Tygodniku Powszechnym o "Krzesłach", użył metafory "podartego na strzępy opowiadania", które ktoś usiłuje następnie odczytać, domyślając się stopniowo na podstawie fragmentów sensu całości. Obraz chyba bardzo precyzyjny. Tylko że w Łysej śpiewaczce sens całości - myślę o treści poznawczej - byłby zadziwiająco ubogi.
Otóż w przeciwieństwie do warszawskiej "Łysej śpiewaczki", wyreżyserowane przez Marcela Cuvilliera i Nicolas Bataille, paryskie przedstawienie jest tylko satyrą. Nie szuka jakichś głębszych treści, nie sili się na znalezienie jakiegoś uogólnienia filozoficznego, "drugiego dna". Reżyseria, aktorzy, scenografia - wszystko idzie w kierunku oddania "prawdziwości". Scenografia, operująca głównie wyciętymi z dykty ściankami, pomalowanymi "pod" dość pretensjonalny salonik angielski, brzydka i odpychająca, nie ma ani jednego "odrealniającego" akcentu, który by sugerował coś, co jest nie tylko bardzo prawdziwym i bardzo niegustownie urządzonym pokojem. Tak samo kostiumy - stroje z początku XX wieku, rekwizyty. Tak samo aktorzy, prowadzący dialog, używają realistycznych, "pełnokrwistych" czy nawet niekiedy naturalistycznych środków wyrazu. Reakcje na najbardziej bzdurne słowa są podpatrzonymi w życiu odruchami salonikowej konwersacji. Z tego wzajemnego zderzenia się warstwy nonsensu, zawartej w tekście, i tak znakomicie oddanej przez aktorów zawiesistej codzienności, zwykłości spraw i sprawek wyrasta pełen groteskowości obrazek rodzajowy, przyjmowany przez publiczność jako kapitalna zabawa. I tu następuje nieświadome jakby przejęcie przez widza postawy autora, dopatrującego się bezsensu w pozornie najbardziej sensownych sytuacjach. Rodzi się wraz z rozszyfrowaniem mechanizmu spiętrzania się groteskowości sytuacji pewien stopniowy krytycyzm w stosunku do mechanizmu codziennego życia. I refleksja nad konsekwencjami takiego widzenia świata. A więc pozorne zawężenie w przedstawieniu problemu bezsensu daje w rezultacie niepomiernie większy efekt.
Podobnie miała się sprawa i z Lekcją, utworem może bardziej już zwartym, choć również operującym głównie skarykaturowanymi elementami najpowszedniejszych wydarzeń. Znowu jakaś stojąca na pograniczu rzeczywistości "odbezsensowniona" lekcja, zamknięta spinającą całą jednoaktówkę klamrą powtarzającego się w nieskończoność tego samego przebiegu wydarzeń. Znowu okazja do zaakcentowania przez teatr metaforycznego sensu akcji - pokusa i tu szczęśliwie wyminięta. Pouczające i ciekawe przedstawienie. Ukazało, jak sądzę, autentycznego Ionesco, którego dramaturgia - rozpatrywana w szerszej płaszczyźnie nowych tendencji artystycznych - stanowi chyba w gruncie rzeczy oczyszczanie terenu pod zbudowanie - czy nowego konwenansu scenicznego? Będąca ciągle jeszcze przede wszystkim rozbijaniem dawnych (?) schematów dramaturgicznych, jest zjawiskiem - na pewno ciekawym, i na pewno na dalszą metę owocnym - którego istota polega jednak na pasożytnictwie tak formalnym, jak i treściowym: mówi "nie" w stosunku do zupełnie określonych konwencji i układów scenicznych. W tym sensie funkcja jej jest - jakby powiedział Mr. Smith w "Łysej śpiewaczce" - "wprawdzie zbędna, ale za to absolutnie konieczna".
"Końcówka" Becketta trafiła na paryską scenę po długich walkach o uzyskanie sali, stoczonych przez Rogera Blin, reżysera, który przygotował obie prapremiery sztuk Becketta. Pierwsze przedstawienia "Końcówki" odbyły się w Londynie. Ryzyko, czy "Końcówka" chwyci, było zbyt duże. Przedstawienie ma powodzenie - choć nie wywołało skandalu ani powszechnego entuzjazmu. Ma zagorzałych zwolenników i nieprzejednanych przeciwników. Większość widzów, których widziałem na sali, nudziła się przeraźliwie, ale trwała mężnie do końca. Nie sądzę, żeby powodem była jedynie wysoka cena biletów. Nie nudziłem się, przedstawienie jednak nie wywołało we mnie zachwytu. Wydaje mi się, że jest niedobrym przedstawieniem. Niedobrze "uchwyconym". Beckett uważa je podobno za wzorowe. Ot, i dalsze komplikacje z umiejscowieniem dramaturgii tego autora. Obawiam się, że nie ostatnie.
"Końcówka" jest trudną sztuką. Nie tyle dla widza czy czytelnika, ile dla teatru. Wymaga od teatru precyzyjnej odpowiedzi na pytanie: czym w istocie jest dramaturgia Becketta? Odpowiedzi dotychczas było bez mała tyle, ilu było ludzi próbujących sformułować ją w sposób jednoznaczny. Dla krytyka nie jest to oczywiście najważniejszy problem - wyminięcie go nie będzie nawet zauważone. Ale teatr...
Nie widziałem - prócz warszawskiego "Czekając na Godota" - żadnego innego przedstawienia Becketta. Może to stało się powodem, że trudno było mi pogodzić się z taką interpretacją Końcówki, jaką dał jej Roger Blin, interpretacją przejrzystą i jednoznaczną.
Jest to - jak zdaje się mówić reżyser - sztuka o umieraniu, o końcu wszelkiej egzystencji. Koniec życia i koniec niewoli. Clov, związany niewidocznymi więzami z Hammem, odchodzi. Hamm, czekający do ostatka na przejaw jakiegokolwiek buntu ze strony Clova, zawiedziony i jakby uspokojony wita nadchodzący koniec. Clov jest wolny, może ginąć.
Półkoliście zabudowane kulisy tworzące rodzaj potężnego pudła, w którym rozgrywa się seans umierania izolują cztery istoty od świata, którego być może już w ogóle nie ma Hamm (gra go Roger Blin), rozkapryszony i władczy Pan, Clov (Jean Martin), rozhisteryzowany i prymitywny Niewolnik, Nell i Nagg, rodzice Hamma w kubłach asenizacyjnych - postacie posiadające najwięcej cech ludzkich. Przedstawienie jest brutalne, ostre, pełne krzyku, histerii. Wszystkie sceny i kwestie idą w kierunku udziwnienia, odrealnienia najprostszych odruchów czy reakcji uczuciowych. Clov chodzi na zgiętych nogach, przygnieciony niewidocznym ciężarem, naprężony i ruchliwy. Hamm zmienia natężenie głosu i jego modulację niezależnie od logicznego sensu wypowiedzi.
Całość wzbudziła we mnie zasadniczy protest. Nie sądzę, by tekst Becketta - zyskując może na jednoznaczności - ale tracąc właśnie na skutek odrealnienia wszelkiego działania jakąkolwiek komunikatywność, wymagał takiej właśnie interpretacji. Roger Blin wystawiając w ten sposób "Końcówkę" zerwał równocześnie - dla jej dalszego uniezwyklenia - wszelkie więzy łączące dramat Becketta z istniejącym typem teatru. Chęć jednoznacznego wyłożenia bezsensu egzystencji spowodowała w dalszej konsekwencji zamazanie tekstu. Miast wydobyć środkami teatralnymi jakąś, wydaje mi się, że dość czytelna w tekście, logiczność następujących po sobie małych działań, Blin wolał podkreślić jeszcze to, co i tak wychodzi na plan pierwszy - szarpiącą nerwy atmosferę umierania w wzajemnej nienawiści. Myślałem cały czas o jakże innym przedstawieniu "Czekając na Godota" u Jerzego Kreczmara...
Zatrzymałem się dłużej nad tymi sztukami i przedstawieniami, ponieważ wydaje mi się, że sprawa francuskiego teatru "awangardowego" wzbudza (czy ściślej - wzbudzała) u nas najwięcej nieporozumień. Oczywiście, nie roszczę sobie najmniejszych pretensji do prostowania jakichkolwiek sądów na ten temat, być może wiele spraw oceniłem fałszywie - sadzę jednak, że sprawa braku jakiejś wspólnej, programowej jednolitej tendencji wśród młodej dramaturgii francuskiej jest rzeczą oczywista. Że używanie ogólnego terminu "awangarda" jest co najmniej mylące. I prowadzi do wielu błędnych wniosków, z których jeden - utożsamianie nowoczesności w teatrze wyłącznie ze sprawą negacji dotychczasowej formy scenicznej - zaciążył fatalnie nad niektórymi sądami o współczesnym teatrze. Napisał to kiedyś ładnie Erwin Axer: "Wyczerpano już wszystkie kombinacje schodków i praktykabli. Kilka nie pomyślanych jeszcze myśli - oto, co nam pozostało, co pozostaje każdej generacji." W Paryżu powiedzenie o czymś "to jest nowoczesne" nic jeszcze nie znaczy. Naprawdę.
I jeszcze jedno: Francuzi dużo mówią o potrzebie odświeżenia dramatu, teatru. Walka, między "starym" i "nowym" toczy się ostro i bezkompromisowo. Każda ze stron wytacza najrozmaitsze racje dla uzasadnienia reprezentowanych przez siebie poglądów. Robią to tak rozsądnie, że postronny obserwator nigdy właściwie nie wie, komu przyznać słuszność. I wierzy w końcu obu stronom. Mimo że nie wszystkie chwyty bywają "fair". Ci jednak, którzy głoszą odnowę teatru, nie ukrywają, że jedną z przyczyn, które ich do tego skłaniają, jest to, że w starym teatrze niewiele by dokazali - możliwość wyjścia na szerszą arenę łączy się z umiejętnością zaoferowania czegoś, co byłoby "inne" - i tą "innością" chwyciło. Zainteresowanie wywołać można albo schlebianiem, albo szokowaniem publiczności. Można oczywiście kierować się dużo szlachetniejszymi pobudkami, które będą jednak w istocie swej wybraniem jednej z wyżej wspomnianych możliwości. Czy są to zresztą rzeczywiście tak niskie pobudki? Wdzięczny jestem Francuzom za szczerość. W rozumowaniu tym jest oczywiście dużo przesady. Nie wierzę, by nowocześni autorzy i reżyserzy byli przede wszystkim ludźmi interesu. Tylko czy będąc autorem lub reżyserem można dziś zapominać o sprawach materialnej egzystencji? We Francji?!
4.
Tak, dzień powszedni teatru nie składa się z samych rewelacji repertuarowych, oblicze jego kształtuje w końcu głównie "normalny" repertuar. Paryskie teatry dramatyczne nie mogą sobie na ogół pozwolić na prowadzenie stałych eksperymentów repertuarowych, na wprowadzanie młodych autorów dramatycznych. Względy finansowe, często decydujące, ograniczają bardzo wydatnie możliwości wyjścia na scenę ambitniejszych utworów, co odbija się w dalszej konsekwencji na braku większego zainteresowania ogółu pisarzy teatrem. Oczywiście, trzeba żyć. Teatr jest najbardziej ryzykowną drogą zdobycia uznania i pozycji literackiej. A z drugiej strony teatrowi brakuje stale sztuk. Sprawę komplikuje fakt, że klasyka stanowi bardzo nikły procent pozycji repertuarowych paryskich zespołów teatralnych. Powstaje paradoksalna sytuacja: potrzebne są sztuki - które istnieją. Eksperymentowanie z nową dramaturgią jest uniemożliwione względami finansowymi - ale te same względy skłaniają jednocześnie autorów i teatry do szukania czegoś nowego, co mogłoby "chwycić". W rzeczywistości mechanizm ten jest stosunkowo prosty (jeżeli przyjrzeć mu się z pozycji kogoś, kito daną imprezę finansuje): jeżeli lokować pieniądze - to w pewny interes. Niekiedy można wytłumaczyć, że pewnym interesem będzie eksperyment. Nie zawsze to się udaje.
Przeważającą większość pozycji repertuarowych teatrów paryskich (z wyłączeniem scen subwencjonowanych) stanowią sztuki współczesne. Z tymi zaś nie jest najlepiej. Dosyć wymownym przykładem mogą tu być dwa utwory: Biedny Bitos Anouilha i Herbata i sympatia Roberta Andersona. (Stan ten nie omija zresztą i Komedii Francuskiej, która zagrała nie wiadomo dlaczego dość mierną i wcale nie nową sztukę Jacques Devala Mademoiselle.)
Grana w teatrze Montparnasse-Gaston Baty sztuka Anouilha "Biedny Bitos" znana już w Polsce z kilku omówień - cieszy się dużym powodzeniem głównie z powodu skandalu, jaki wybuchł po premierze. Długie korowody i dyskusje, czy nie zdjąć w ogóle sztuki z afisza, wywołały oczywiście duże zainteresowanie publiczności tym ostatnim utworem Anouilha. Zainteresowanie częściowo niezrozumiałe dla cudzoziemca - jak powiadają Francuzi. Tematem sztuki jest sprawa niejakiego Andre Bitos, który zajmując się jako prokurator zagadnieniem kolaboracji, skazuje m. in. na śmierć jednego z kolegów z ławy szkolnej. Sprowadzony na przyjęcie, którego uczestnicy występują w kostiumach z okresu Wielkiej Rewolucji Francuskiej, mdleje przestraszony wymierzonym w niego strzałem ze straszaka, by przeżyć jako Robespierre - na przyjęciu wystąpił w jego przebraniu - wzlot i klęskę tego rewolucjonisty. Anouilh występuje w tej sztuce z sugestią, że właściwie wszystkie przestępstwa wojenne - kolaboracja - nie zasługuje na tak ostrą ocenę, jaką się ogólnie przyjęło stosować. Teza ta jest wysuwana w imię dość mętnie wyłożonej filozofii prawa do błędu, przebaczenia itd. Pomysł z Robespierrem służy wreszcie do wykazania, że wszelka nadgorliwość czy nadmierna uczciwość działacza społecznego jest w gruncie rzeczy niczym innym jak w tym wypadku, "krwiożerczą nienawiścią do ludu" Robespierre'a, obdarzonego freudowskim kompleksem niskiego pochodzenia. Dialog okraszony jest całym mnóstwem aluzji do Rewolucji Francuskiej, będących próbą przeprowadzenia pewnych analogii historycznych - i wymagających od widza nie lada jakiego przygotowania historycznego. Sztuka puchnie od nagromadzonych w niej rozważań moralno-politycznych, prowadzących - przynajmniej w takiej interpretacji teatralnej, jaką dawało paryskie przedstawienie - do raczej nieprzekonywającej próby negowania potrzeby jakiejkolwiek aktywności politycznej. Skomplikowana konstrukcja utworu, przypominająca miejscami "Skowronka", powoduje nadmierny rozrost dość rozchwianego materiału dramatycznego. Po okresie "czarnego" i "różowego" Anouilha nadszedł okres Anouilha "mdłego". Przepraszam wielbicieli tego autora.
Drugim modnym przedstawieniem jest "Herbata i sympatia" Roberta Andersona w Theatre de Paris. Nie ulega wątpliwości, że jednym z powodów dużego powodzenia przedstawienia jest udział w nim Ingrid Bergman (w roli Laury). Ale chyba nie tylko. Otacza je aura zaciekawienia "drażliwym" tematem. Młody chłopiec, posądzany o homoseksualizm, przeżywa swój dramat dorastającego młodzieńca. Wrażliwy i pobudliwy, nie wie, jak się bronić przed zatruwającą mu życie opinią. By udowodnić swą męskość, próbuje "miłości" z dziewczyną lekkich obyczajów. Nic z tego. Przed ostatecznym załamaniem i samobójstwem ratuje go młoda żona profesora, która przychodzi do jego pokoju. Kurtyna. Przedstawienie idzie w kierunku wyeksponowania wątku seksualnego. Próby psychologizowania, podbudowywania kośćca akcji nastrojem utajonej miłości i niedowierzania wypadają dość naiwnie. Sukces kasowy i przedstawienie, "które trzeba zobaczyć".
Na przykładzie tych dwóch przedstawień widać w najogólniejszych zarysach pewne objawy krytycznego stanu teatru francuskiego, nie świadczące wszakże jeszcze o jakimś ogólnym kryzysie. Dwie sztuki, cieszące się dużym powadzeniem, przerastające niewątpliwie o niebo liche melodramaty bulwarowe, i - choć nie najświetniejsze - napisane z pewną kulturą i powściągliwością, nie mogą wzbudzać żadnego niepokoju. Jest jednak coś niedobrego, jeżeli -właśnie one stają się wydarzeniem teatralnym, dość nieproporcjonalnym do wartości przedstawień. Ujawnia to pewien kryzys nie tyle teatru, ile dominującego na paryskich scenach dramatu. Czy może nie tyle kryzys dramatu, ile brak sztuk, których typ stanowił dotychczas kościec repertuaru francuskiego. Sprawy nie ratują coraz częstsze wznowienia w rodzaju "Amfitriona 38" Giraudoux (Comédie des Champs-Elysées) czy robiącej dość żałosne wrażenie "Szkoły żon" Moliera w teatrze Athénée-Louis Jouvet - rekonstrukcja Jouvetowskiego spektaklu, granego tym razem bez Jouveta (przedstawienie, które pamiętamy z wizyty Jouveta w Polsce, pozbawione jego indywidualności aktorskiej, jest jakaś odległa konia świetnej ongiś Jouvetowskiej interpretacji Moliera). Czy nie jest to jednak po prostu sprawa nienajlepszego sezonu?
5.
I wreszcie Komedia Francuska. Słyszałem, że obdarzana jest przydomkiem "zmumifikowana". Pierwsze wrażenia potwierdzają jakby słuszność epitetu. Sala Richelieu, otoczona - mówiąc patetycznie - nimbem historii, ma jakąś atmosferę wiekowej świątyni teatru. Dostojna, cicha, pokryta niby nietkniętym od lat pyłem (ten pył to nie kurz, ale jakby przymiot starości). Sala Luksemburg, surowsza jakby, bardziej skupiona, mimo że młodsza i skromniejsza, to jednak również upozowana na spatynowany zabytek. Fedra idzie po raz 1320, Cyd - 1294, Kaprys - 858, Horacjusze - 824. Najmłodszym autorem granym w sali Richelieu był A. Dumas-syn. Do pełnego obrazu brakowało im jedynie krynolin, fraków i karet przed podjazdem. Stały tam jednak dość opływowe samochody. Zresztą wszystko okazało się jedynie oprawą, zdobiącą - może to trochę dla nas dziwne - prawdziwy teatr. Mimo wszystko świetny teatr.
Widziałem na obu scenach "Cyda" i "Horacjuszy" Corneille'a, "Fedrę" Racine'a, "Fałszywe zwierzenia" i "Igraszki trafu i miłości" Marivaux, "On ne saurait penser á tout", "Il faut qu'une porte soit ouverte ou fermée" i "Kaprys" Musseta, adaptację "Nędzników" Wiktora Hugo, "Półświatek" A. Dumasa - syna, "Mademoiselle" Devala i "Port-Royal" Montherlanta. Oczywiście nie widziałem jeszcze wszystkiego, co było do obejrzenia. Była to z grubsza biorąc połowa granych pod koniec ubiegłego sezonu sztuk w Komedii Francuskiej.
Minąłbym się z prawdą, gdybym napisał, że wszystkie przedstawienia mi się podobały. Były lepsze i gorsze. Minąłbym się z prawdą, gdybym napisał, że wszyscy aktorzy są świetni. Obok wspaniałych kreacji zdarzały się i role zupełnie puste, chybione. Tak, ale tych było najmniej. I nieprawdziwym okazało się zdanie o "zmumifikowaniu".
Bo czy ma nim być repertuar opierający się głównie na klasyce? Wydaje mi się, że Komedia Francuska dysponuje najszerszym wachlarzem autorów francuskich. Stojący na jednym krańcu Corneille, na drugim Montherlant czy Cocteau - zaprzeczają temu. Oczywiście jest wiele pozycji pominiętych zupełnie świadomie, są autorzy szczególnie często grani - ale jakiż teatr nie dokonuje selekcji sztuk, na których opiera swoi repertuar? Wiadomo przecież, że nie wybór co efektowniejszych utworów dramatycznych decyduje o świetności sceny. Corneille, który jest, zdawałoby się, autorem tak odległym od naszej współczesności, nie będzie mniej atrakcyjnym pisarzem niż Montherlant, wysuwający w swych historycznych dramatach problemy człowieka dzisiejszego. Wydaje mi się zresztą, że żądanie czy znajdywanie wszędzie przede wszystkim aktualności prowadzi do niebezpiecznej trywializacji istoty teatru. Przekonuje o tym naocznie Komedia Francuska, która grając np. Marivaux - bez "zmrużenia" czy "ironicznego komentarza", jak to się niekiedy sugeruje - pokazuje widzowi najbardziej autentycznych i żywych ludzi, krystaliczny obraz życia zawarty w dziele sztuki. Talk, łatwe to nie jest - ale nie wysnuwajmy z własnej nieudolności wygodnych w danej chwili wniosków. Zresztą nie sądzę, by nawet najbardziej zagorzały zwolennik aktualności sztuki teatru potrafił udowodnić, że np. Kaprys Musseta w interpretacji Lise Delamare, Claude Winter i Georges Descrieres nie może porwać widowni.
Bo czy zmumifikowaniem ma być określony styl wykonawczy, kładący głównie nacisk na interpretacje aktorską, wymagającą od aktora już nie poprawności, ale dużego talentu? Nie przypuszczam, by nawet najbardziej precyzyjna i odkrywcza reżyseria potrafiła zrekompensować np. wspaniałą kreację Aimé Clariond w roli księdza de Beaumont de Péréfixe z Port-Royal.
Grany przez Komedię Francuską w Polsce "Mieszczanin szlachcicem" pokazał zresztą choć część dorobku tego teatru. I mimo że to jedno przedstawienie nie może być w żadnym wypadku miernikiem rzeczywistych wartości Komedii Francuskiej, wskazuje na pewną zasadniczą odmienność stylu interpretacyjnego, będącego wszystkim, tylko nie zastygłym w bezruchu kultywowaniem przeszłości. Sprawa Komedii Francuskiej to pasjonujące, odrębne zagadnienie teatru francuskiego. Warte osobnego omówienia.
6.
Cóż, różnica miedzy teatrem francuskim i polskim jest ogromna. Stanowi o niej i wyczuwalna na każdym kroku ciągłość tradycji kulturalnej, nie urywającej się nawet wraz z powstaniem i "zalegalizowaniem" nowej dramaturgii, i duża kultura, i osłuchanie się z teatrem przeciętnej publiczności, i inna zupełnie proporcja między dominującym nadal aktorem i nie wysuwającym się na pierwszy plan reżyserem, i techniczna perfekcja środków aktorskich, i odmienna organizacja życia teatralnego, i kapitalistyczna zasada "rentowności" teatru, która - chroń nas Boże od takiego "uzdrawiania kultury", dzięki któremu mielibyśmy stracić jedną z naszych nielicznych przewag - zabija teatr, i wreszcie płacenie "pourboire'ów" bileterkom. Teatr francuski działa trochę w innym, jak mi się wydaje, wymiarze. W przeważającej ilości przedstawień, które widziałem, aktor jest wysunięty na plan pierwszy, jest głównym (pośrednikiem miedzy autorem i widzem. Scenografia na przykład bywa często, jakby to u nas powiedziano, niechlujna czy "nieładna". Rzeczywiście jest tak. Nie świadczy to jednak bynajmniej tylko o jakimś generalnym (braku dobrych scenografów czy braku umiejętności konstruowania tła scenicznego. Po prostu dekoracje spełniają rolę bardziej podrzędną, ograniczają się niekiedy do funkcjonalnego zapełniania sceny. Nie kryją czy wspierają, ale odsłaniają aktora. Prawie zawsze większą indywidualnością jest - modemy się spierać, czy słusznie - nie scenograf, tylko aktor. Ba, ale aktor, u którego sprawa poprawnej dykcji, ruchu scenicznego, czystości środków wyrazu, kultury scenicznej jest czymś oczywistym i elementarnym.
To samo - nie wiem co prawda, czy generalizacja nie będzie zbyt pochopna - dotyczy pozycji reżysera. Wymyśliłem sobie przy tej okazji naiwną teoryjkę o dwóch rodzajach reżyserii interpretacyjnej: wypowiedzenie się poprzez tekst - interpretacja autora, i wypowiedzenie się poza tekstem - interpretacja nie zawsze autora. Oczywiście rozdzielenie takie nie ma żadnego sensu: określenie "poza tekstem" niewiele znaczy - rzecz jednak nie w teoryjce. Gdzieś tu leży chyba różnica między przeciętnym polskim i przeciętnym francuskim przedstawieniem, które bardzo rzadko przeradza się w efektowny pokaz sprawności reżyserskiej, przygniatającej - a mającej wedle intencji wesprzeć - aktora. Oczywiście, znowu aktora, u którego ... itd. Zaczyna się błędne koło. W każdym razie francuski teatr wydał mi się bardziej teatrem - bo jest teatrem aktora.
Prawie w każdej rozmowie z Francuzami wracał stały motyw - zainteresowanie, czym Polska w tej chwili dysponuje, co mamy u nas nowego, co - jak np. teatr Brechta, który reprezentuje, jak twierdzą, wielkie odkrycie teatru społecznie zaangażowanego - wyrasta z naszej nowej rzeczywistości społecznej. Pytanie nie jest zbyt skomplikowane, ale odpowiedzi padały najczęściej w wymijającym tonie. "Przecież wy musicie mieć coś własnego, coś nowego." Przyznaję im rację. Moglibyśmy. Tylko że to nie jest takie proste.
*
P.S. Jak wszyscy wracający z Paryża, wiozłem ze sobą "Dziennik" Gombrowicza; lekturę zacząłem w pociągu. Czytając te zapiski, z których niejeden wystarczyłby za cały tom esejów krytycznych, tak się zagapiłem, że zapomniałem o konieczności radowania się powrotem z Paryża do Warszawy. Gdzieś między Innsbruckiem i Wiedniem znalazłem dwa fragmenty, które skwapliwie wypisuję:
"Jeden z wielkich problemów naszej kultury to - przeciwstawienie się Europie. Nie będziemy narodem prawdziwie europejskim, póki nie wyodrębnimy się z Europy - gdyż europejskość nie polega na zlaniu się z Europą, lecz na tym, aby być jej częścią składową - specyficzną i nie dającą się niczym zastąpić. A także: tylko przeciwstawienie się Europie, która nas stworzyła, może sprawić, że staniemy się w końcu kimś ... o własnym życiu."
I dalej:
"Na czym zaś polegał błąd polskich pisarzy? Na tym, że oni usiłowali być tym, czym być nie mogli, ludźmi uformowanymi, podczas gdy byli ludźmi w trakcie formowania się...
I pragnęli, w poezji i w prozie, podciągnąć się do poziomu europejskich, bardziej skrystalizowanych narodów, nie bacząc, że to ich skazuje na wieczystą drugorzędność - gdyż nie mogli rywalizować z tamtą, bardziej wyrobioną formą."
Dobrze, że przeczytałem to jeszcze w pociągu. W Warszawie może bym już z tego niewiele zrozumiał.