Chińska księżniczka w Warszawie
Zjawiła się dość dawno już temu, ale spotkałem się z nią dopiero w ostatnich dniach. "Turandot" na scenie Teatru Wielkiego wciąż jednak zapełnia widownię, a na przedstawieniu, które oglądałem, tytułowa chińska księżniczka o srebrnej twarzy, wcielona w postać występującej gościnnie Krystyny Kujawińskiej, zbierała liczne i zasłużone oklaski. Oklasków nie szczędzono zresztą także pozostałym wykonawcom, a nienajmniejsze przypadły inscenizatorom, z których Marek Grzesiński reżyserował operę, a Andrzej Majewski opracował jej scenografię.
Osiemnastowieczna bajka sceniczna Gozziego o chińskiej księżniczce, która kolejnym zalotnikom zadaje trzy zagadki, a tych, którzy ich nie odgadną, skazuje na śmierć, do póki nie znajdzie się ten jeden, który wszystko odgadnie i zmusi Turandot do uległości, ta bajka inspirowała wielu poetów (m.in. Schillera, u nas Zegadłowicza), a także kompozytorów operowych, lecz z nich największy sukces odniósł Giacomo Puccini.
Dość rzadko u nas grywana "Turandot" jest ostatnią i najambitniejszą operą Pucciniego. Kompozytor, zmarły w listopadzie 1924, nie zdążył jej już ukończyć. Ukończył ją za przyjaźniony z Puccinim, lecz niestety ustępujący mu rangą talentu Franco Alfano. Prapremiera włoska (Mediolan, 1926) upamiętniła się tym, że prowadzący ją wielki Arturo Toscanini przerwał przedstawienie w miejscu, w którym kończyła się oryginalna partytura i zwracając się do publiczności, powiedział: "Tutaj kończy się dzieło, niedokończone przez mistrza wskutek jego śmierci". Nazajutrz Arnaldo Fraccaroli pisał w "Corriere delia Sera": "Toscanini schodzi z podium i znika, a wówczas z milczącej sali wybucha okrzyk: Viva Puccini! Wszyscy powstają z miejsc. Okrzyk powtarza się. Wykonawcy pięć razy zostają wywołani na proscenium, a Toscanini staje się przedmio tem owacji w imię Mistrza, który zmarł i powrócił do nas". (Cytuję za monografią W. Sandelewskiego "Puccini", wyd. przez PWM).
Polska premiera "Turandot" odbyła się w r. 1932. a więc w sześć lat po prapremierze mediolańskiej. Opera nie jest łatwa do wystawienia, toteż wysiłek Teatru Wielkiego godny jest podziwu. Oglądany przeze mnie spektakl - śpiewany, ku wielkiemu mojemu zadowoleniu, w oryginalnej wersji włoskiej - prowadził znakomicie Bogdan Hoffmann, orkiestra pod jego batuta brzmiała doskonale, solo na skrzypcach pięknie wykonała koncert mistrzyni Opery Warszawskiej Dorota Wrochno-Choma. innymi solistami w orkiestrze byli Adam Puacz - saksofon i Jerzy Ługiewicz - wiolonczela. Na szczególne uznanie zasługuje chór (także chór dziecięcy), któremu Puccini w "Turandot" powie rzył wyjątkowo ważną rolę.
Oprócz pięknego sopranu Kujawińskiej słuchałem z satysfakcją Elżbiety Hoft w partii Liu, a także Jose Razadora w partii Kalafą. Ten tenor hiszpański, stały solista Opery w Liége, występował już w Warszawie w latach ubiegłych w "Opowieściach Hoffmanna", a i teraz w "Turandot" zyskał sobie sympatię publiczności. Warto przypomnieć, że partią Kalafa debiutował w Wiedniu, zaledwie w kilka miesięcy po mediolańskiej prapremierze, dwudziestoczteroletni wówczas Jan Kiepura i że od tego występu zaczęła się właściwie światowa kariera naszego znakomitego śpiewaka.
Sądzę jednak, że o tym, co przyciąga do Teatru Wielkiego tłumy na "Turandot" jest nie tylko muzyka Pucciniego (jak kolwiek wspaniała, to mniej melodyjna niż w "Cyganerii", "Tosce" czy "Madam Butterfly"), lecz przede wszystkim wystawa tej "wielkiej opery". I trzeba przyznać, że wybitny scenograf Andrzej Majewski dokonał tu rzeczy wielkich, a nawet - jak na mój gust - nieco zbyt wielkich. "Turandot" Majewskiego imponuje światłem, wspaniałymi barwami kostiumów protagonistów (na tle nieco "pomaoistowsku" odzianego tłumu) i w końcu samą dekoracją, przedstawiającą pałac cesarski na tle rozgwieżdżonego nieba, a poza tym zmieniającą się - zależnie od potrzeby - przy pomocy teatralnej maszynerii. (Jak wiadomo, warszawski Teatr Wielki posiada bodaj największe i najnowocześniejsze zaplecze sceniczne w Europie.) To wszystko sprawia oczywiście, że - niezależnie od strony muzycznej i wokalnej - warszawskie przedstawienie "Turandot" jest baśniową feerią, rzadko oglą daną na naszych scenach. A jednak - moim zdaniem - znakomity Majewski chwilami nieco przesadził. Pewne elementy tej "wielkiej wystawy" znajdują się nawet na granicy dobrego smaku. Nie mówiąc o pomieszaniu chińszczyzny z japońszczyzną w kostiumach (zwłaszcza straży cesarskiej) i w niektórych scenach (gejsze).
Lecz to mniej ważne. Poza tym - spotkanie z chińską księżniczką w Warszawie było przeżyciem, dającym niemałą artystyczną satysfakcję.
P.S. W ub. tygodniu oglądałem przez chwilę w TV program "Ze sztuką na ty". Trafiłem na rozmowę p. Tomasza Raczka z przedstawicielką miesięcznika "Kino". Oboje wielomówni państwo popełniali w rozmowie rażące błędy językowe, a w końcu p. Raczek wykrzyknął: "O kurcze/..." Szybko wyłączyłem telewizor, obawiając się, że za chwilę młody, ale bardzo swobodny i niedbale ubrany p. Raczek "pójdzie na całość" i ów wdzięczny wykrzyknik za stąpi podobnym, rozpoczynają cym się również na "k.." A tych wykrzykników dość przecież słyszy się na ulicy...