Artykuły

Prawda umarła

"Królowa Margot. Wojna skończy się kiedyś" Wojciecha Farugi i Tomasza Jękota w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Piotr Morawski, członek Komisji Artystycznej XXI Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Być może rzeczywiście na horyzoncie widać łunę i słychać szczęk żelaza. Jedni mówią, że będzie wojna, inni że nie będzie; jeszcze inni, że już trwa. Że Rosja, że Ukraina i co na to Obama - to są gorące tematy. Z tych lęków powstała choćby inscenizacja "Wojny i pokoju" Marcina Libera w warszawskim Teatrze Powszechnym. U Wojciecha Farugi kontekst odbioru jest jednak bardziej skomplikowany. Już choćby dlatego, że Bielsko-Biała to jedyne miasto w Polsce, w którym znajduje się pomnik Marcina Lutra. Tu wspólnota protestancka zawsze była silna i choć Bielsko szczęśliwie leżało na uboczu toczących się w XVI i XVII wieku wojen religijnych, to jednak "Królowa Margot" wybrzmiewa tu jakby mocniej. No i po "Wszystkich świętych" i "Betlejem polskim" Wojciech Faruga zaczął uchodzić za specjalistę od Kościoła i religii. "Królowa Margot" to przecież spektakl nie tylko o wojnie i o królowej, której nie ma. To również rzecz o ideologicznym uwikłaniu religii, która legitymizuje okropności wojny - Grzegorz XIII z okazji paryskiej nocy świętego Bartłomieja, przypomnijmy, wybił nawet pamiątkowy medal.

Mamy więc Margot, Małgorzatę de Valois. To kolejna królowa na polskich scenach w ostatnim czasie - po "Joannie Szalonej. Królowej" Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina i "Carycy Katarzynie" tegoż duetu. Kobieta uwikłana we władzę i wojnę. Królowa, której tak naprawdę nie ma. Jest tylko figurantką. W męskiej rozgrywce i męskiej narracji o władzy wcale się nie liczy. Faruga - inaczej niż Janiczak z Rubinem - nie daje swojej bohaterce szans na emancypację. Królowa Małgorzata de Valois pozostaje pustym miejscem, białą plamą w historii. Zupełnie jak wojna.

Kluczowa w tym spektaklu jest przerwa. Zanim się jeszcze zacznie - choć kurtyna już spadła - na scenę wychodzi admirał Gaspard de Coligny - jeden z przywódców hugenotów. Przeprasza, że zabiera czas, niezgrabnie miętosi wydrukowane na marnej jakości drukarce zdjęcia ofiar z całkiem współczesnej wojny i z przejęciem opowiada o rzezi hugenotów, jaka dokonała się w nocy z 23 na 24 sierpnia 1572 roku. To byli jego przyjaciele i jego ludzie, więc mówi emocjonalnie, czasem nieskładnie, lecz czuć w tym przejęcie i niemożliwość ogarnięcia rozmiarów tej masakry. Ostatecznie w całej Francji zginęło tej nocy dwadzieścia tysięcy hugenotów wyrżniętych przez katolików.

Po przerwie - zanim się wszystko na nowo zacznie - na proscenium wchodzi katolicki król Karol. I opowiada tę samą historię jeszcze raz. Jego wywód jest całkowicie pozbawiony emocji. Chłodno i rzeczowo rozprawia się z obiegowymi danymi. Nie dziesięć tysięcy zabitych hugenotów w samym Paryżu, bo na listach ofiar powtarzają się nazwiska, co wskazywałoby, że były one mechanicznie kopiowane, a to zawyża statystyki - i tak odpada z wyliczeń dwa tysiące. Dalej okazuje się, że część z figurujących na listach ofiar opuściło Paryż tuż po ślubie Margot z Nawarczykiem - znów liczba ofiar zmniejsza się o kilka tysięcy. W rezultacie - klarownie dowodzi Karol - można mówić najwyżej o stu zabitych. A katolicy - no właśnie tu też były ofiary - ponieśli równie wysokie straty. I Karol - w przeciwieństwie do de Coligny'ego - jest w stanie wymienić wszystkie nazwiska, a nie jedynie mętnie opowiadać o zamordowanych przyjaciołach.

Komu wierzymy? Mówiącemu z przejęciem hugenocie czy precyzyjnemu jak komputer Karolowi? Czy w ogóle mamy wybór i świadomie możemy zdecydować o tym, kto ma rację? Tym bardziej, że Karol sobie z nas zakpił, bo cały ten wywód był blagą. "Uwierzyli w to państwo? Uwierzyliście, że macie wybór? Polityka to nie miejsce dla faktów. Prawda umarła". Bezczelnie wcisnął nam kit, a jego precyzyjne rachunki to zwykła ściema. Tak oto zostaliśmy zmanipulowani. I o tym jest spektakl Wojciecha Farugi. O polityce, która przebrana w atrakcyjny kostium tworzy pozory. Było? No pewnie, że było - o tym mówiły przecież choćby obie "Sprawy Dantona" - Jana Klaty i Pawła Łysaka - zwłaszcza może ta bydgoska, która w której finale też okazywało się, że to czy popieramy Dantona czy Robespierre'a jest kwestią propagandy wyborczej okraszonej kiełbasą i balonikami. Tak się robi politykę.

I tak się robi wojnę - bo jednak spektakl Farugi jest też o wojnie, a raczej o spektaklu wojny. Teatr działań wojennych obejmuje tu wszystkie dworskie knucia i intrygi; trup ściele się gęsto, ale to trup teatralny - otruty, lub zamordowany podstępem. To trup szekspirowski, szlachetny i w konwencji. Cała akcja "Królowej Margot" to właściwie zasłona dymna mająca ukryć to, co jest istotą wojny: bezrozumną rzeź.

W akcji można się pogubić, bo Faruga z Tomaszem Jękotem choć układają tę historię po swojemu, to jednak wykorzystują pisaną z rozmachem na całe tabuny postaci fabułę Dumasa; w teatralnym skrócie, gdzie sytuacja zmienia się ze sceny na scenę trzeba uważać i pilnie śledzić powstawanie i rozwój aliansów. Tyle, że to znów pułapka, bo starając się nadążyć za galopującymi wątkami i bohaterami wciągnięci jesteśmy jedynie w spektakl. Oglądamy po raz kolejny znany scenariusz kostiumowy - powtarzany i w inscenizacjach i w filmach - i utwierdzamy się w przekonaniu, że oto mamy traktat filozoficzny na temat wojny i mechanizmów władzy; wykład o władzy i namiętności, seksie i zbrodni. Tylko, że gdyby istotnie tak było, to nie bardzo byłoby o czym rozmawiać - bo te prawdy zostały powiedziane już dawno temu i dziś mają jedynie siłę obiegowego aforyzmu. A rzecz polega na tym, że Faruga w istocie rozbija ów schemat. Wciąga nas w grę intryg, by później powiedzieć - znów daliście się nabrać i patrzyliście nie tam gdzie trzeba.

"To była masakra, prawdziwa rzeź, a nie jakieś kostiumowe duperele" - mówi admirał de Coligny przepraszając widzów za to, że jeszcze ich chwilę zatrzyma nim wyjdą na przerwę. "Pięknie wygląda teraz ta sala, kiedy zapalili nam pełne oświetlenie". Istotnie ociekająca złotem sala bielskiego teatru słabo nadaje się na miejsce, z którego można mówić o rzeczach makabrycznych. Nie da się unieważnić ramy najbardziej tradycyjnej teatralnej konwencji. I Faruga tym właśnie gra, mówiąc o spektaklu wojny.

A zatem, żeby oszczędzić nam nieestetycznych doznań i nie naruszać konwencji masakra w Paryżu nie została pokazana na scenie, lecz była opowiedziana przez de Coligny'ego oraz króla Karola. Prawdziwej wojny nie da się grać w kostiumie, bo kostium to zawsze konwencja, a wojna - choć teoretycznie tam też jakieś konwencje obowiązują - konwencji się wymyka i przeważnie kończy się mordowaniem jeńców, cywili, gwałtami i najgorszymi okropnościami. Nie wiemy zatem jak wygląda wojna i nikt nam tego nie pokaże - w telewizji też widzimy teatr władzy, upadających oligarchów i watażków, gierki i porachunki, dworskie intrygi. O masakrach nie wiemy nic - zostają liczby albo płacz przed kamerą. I obie te strategie można zaprząc w działanie machiny propagandowej.

A więc żadnej prawdy nie ma. A to, na co patrzymy to tylko kostiumowy spektakl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji