Artykuły

Ojciec-matka Klatkiewicz-Brzóska

Mianem uroczego kiczu określiłabym najnowsze przedstawienie w Teatrze Muzycznym - operę paranoiczną pióra Dariusza Brzóski Brzóskiewicza, poety wywodzącego się z kontrkulturowej formacji TotArt, autora programów telewizyjnych "Dzyndzylyndzy", "Lalamido" i "Brzóska Show".

Jarosław Ostaszkiewicz, współautor tekstu i reżyser - rozegrał historię brzemiennego robotnika budowlanego o artystycznej duszy - na podeście - wybiegu. Tak wyznaczona przestrzeń ograniczona została drewniano-metalowymi elementami, nie spełniającymi żadnych funkcji w spektaklu. Tylko rozsuwana krata, jak w starych windach, wyznacza więzienną celę. Wielofunkcyjny jest stół na kółkach, mknący po szynach, przymocowanych do sceny-podestu. Teatralny świat zaaranżowany w ten sposób sprawia wrażenie kompletnie wyobcowanego. Zaludniają go zwykli ludzie: Jan Maria Klatkiewicz - robotnik, który pisze kiepskie wiersze, jego matka, jego kierownik, jego nauczycielka od polskiego, milicjant, prezenterka telewizyjna, kierowniczka urzędu pracy, kolega, który odwiedza go po porodzie z flaszką. Ale mamy tu też Zeusa, który objawia się Klatkiewiczowi, proponując urodzenie dziecka w zamian za talent. Właśnie to zderzenie wysokiego z niskim, przyziemnego z "boskim", trywialnego z wyszukanym decyduje o uroku sztuki Brzóskiewicza i spektaklu Ostaszkiewicza.

Bębny i złote rzęsy

Zderzenie siermiężnego, odwołującego się do wczesnego Gierka, wyglądu bohaterów z szaleństwem kostiumowym złotorzęsego Zeusa i jego dziewczęcej świty bardzo mnie rozbawił. Taki szokujący mariaż szarych ludzi ze światem bogów. Ale najbardziej rozweseliła mnie forma tej "surrealistycznej opery paranoicznej". Rozpisanie kwestii na dwa damskie i dwa męskie skandujące i melorecytujące głosy okazało się oryginalne i sprawiło, że operowa rzeczywistość nabrała niemal transcendentnego charakteru... Zdania, rytmicznie wyrzucane przez aktorów, mające swą wewnętrzną melodię - to jest to, co w "Klatkiewiczu" podobało mi się szczególnie. Doskonałe tło dla tak potraktowanych aktorskich wypowiedzi stanowiła awangardowa muzyka Marcina Krzyżanowskiego - niepokojąca, drażniąca ucho uporczywym rytmem wybijanym na bębnach i perkusji.

Paranoiczni aktorzy

Zbigniew Sikora gra tak zwanego przeciętnego człowieka, który, aczkolwiek prosty, miewa poetyckie natchnienia. Jego bohater jest nijaki nijakością niewiarygodną. Niegustowne ubranie (szare spodnie, żółta włóczkowa kamizelka), mina zbitego psa, bezradne rozkładanie rąk ustawiają go w szeregu miłych szaraczków-prostaczków, nad którymi ktoś czasem litościwie się pochyla. Nawet wiadomość o ciąży przyjmuje jako oczywistość, jakby chodziło o zapalenie wyrostka. Temperamentem Klatkiewicz nie grzeszy. Mają go aż nadto wymyślone przez Brzóskę kobiety - mocne, kipiące seksem, przytłaczające Klatkiewicza. Energią popisuje się przede wszystkim Ewa Jendrzejewska, obsadzona w trzech rolach - nauczycielki, pani z telewizji i kierowniczki urzędu pracy. Aktorka z sukcesem tworzy trzy wyraziste postacie, choć często balansuje na granicy dobrego smaku i kiczu. Ostrą kreską rysuje też sylwetkę Matki Klatkiewicza Małgorzata Skoczylas. Skomplementować trzeba koniecznie Tomasza Fogla, który w rolach kierownika, komendanta, kolegi i Zeusa wykonał szereg fajerwerkowych aktorskich etiud. Wszyscy wykonawcy dobrze radzą sobie z zaproponowaną przez Brzóskę i Ostaszkiewicza niekonwencjonalną formą teatralnego widowiska, dowcipnie czerpiącego z teatru antycznego i produkcyjniaków okresu socrealizmu oraz abstrakcyjnego humoru grupy Monthy Pythona i Brzóski, rzecz jasna. Aktorzy Teatru Muzycznego, nie przywykli do "paranoicznych" działań teatralnych, dali się uwieść twórcom "Klatkiewicza", co świadczy o ich zawodowej odwadze i sprawności.

Urok tandety

Tekst Dariusza Brzóski Brzóskiewicza trąci grafomanią, jest za długi, niekiedy mało śmieszny. Ogląda się ten spektakl ze zdumieniem i konsternacją. Bo "Klatkiewicz" ma urok odpustowego drobiazgu, którym cieszymy się i do którego wstydzimy się przyznać. Po takim spektaklu albo się teatr pokocha, albo go znienawidzi. Ja dałam się porwać paranoicznemu nastrojowi tej idiotycznej opowieści. Dyrektorowi Maciejowi Korwinowi należą się słowa uznania. Po pierwsze, za to, że w ogóle zechciał zauważyć istnienie w Trójmieście TotArtu. Po drugie, za wprowadzenie do repertuaru rzeczy kompletnie odmiennej od tego, co się w nim zwykle znajduje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji