Artykuły

Sama Słodycz

AKCJA sztuki Iredyńskiego ,,Sama Słodycz" dzieje się w sanato­rium dla chorych na gruźlicę. Ta­kie sanatoria zrobiły już wcześniej li­teracką karierą. Ułatwiają konstruowa­nie tzw. sytuacji modelowych w któ­rych sanatorium (gdzie indziej więzie­nie, gdzie indziej wyspa) przestaje być lecznicą, staje się symbolem losu albo metaforą, pod którą można zaszyfro­wać różne społeczności, całe kraje al­bo i świat.

Iredyński poszedł śladami swych znanych literackich poprzedników; nie pisze o gruźlikach (byłby to zresztą temat już mało nośny, bo do przeszło­ści należą czasy, w których ta choroba wytrącała ludzi poza nawias). Starał się - jak sam powiada - stworzyć studium na temat przemocy. Nie jest to studium odwołujące się (nawet od­ległą aluzją) do konkretnych sytuacji historycznych, zarejestrowanych gdzieś zjawisk.

Iredyński - choć się wypiera psychologizmu - rozpatruje to zjawisko, jak mniemam, właśnie w tych katego­riach. Interesująco ukazuje objawianie się i funkcjonowanie instynktu stad­nego, tkwiącego w człowieku, mocne­go, choć nie zawsze działającego na jego korzyść (o czym na naszych oczach boleśnie przekonuje się choćby Mężczyzna III). Jest on jednak wyjąt­kowo silny, boć to w końcu instynkt obronny.

Gdzie jest stado, tam jest przywód­ca. Gdzie jest przywódca, tam od cza­su do czasu pojawia się konkurent. Wtedy dochodzi do śmiertelnego zwarcia; zwycięzca przejmuje władzę. W świecie zwierząt taka walka jest sprawą miedzy dwoma najsilniejszymi samcami. Stado zachowuje złe neu­tralnie. W świecie ludzi bywa różnie, najczęściej jednak zwyciężający musi mieć oparcie. W świecie ludzi często toczą się takie walki, w których gra idzie o konkretne idee w których rze­czywiście chodzi o dobro ogółu lub znacznej jego części. Możliwe są też i takie - jak w niejednym, znanym nam i współcześnie "generalskim przewrocie" - gdzie tłum odpowied­nio ogłupiony bywa jedynie pomocni­czym narzędziem w rękach pretenden­ta. Taką właśnie sytuację znajdujemy w sztuce Iredyńskiego.

"Sama Słodycz" miała swą prapre­mierą na kameralnej scenie Teatru Polskiego. Scena ta w intencjach dy­rekcji ma służyć przede wszystkim lu­dziom, którzy szukają w teatrze waż­nych problemów, bodźców do przemy­śleń i dyskusji. Druga premiera se­zonu na tej scenie, podobnie jak wcześniejszy Witkacy odpowiada tym założeniom, co naturalnie jest zasługą i autora, i realizatorów.

Krystynie Zachwatowicz przedstawie­nie zawdziecza nader udaną scenogra­fię. Jest w niej i realistycznie odtwo­rzony sanatoryjny koloryt, i nastrój pewnej "nadrealności''. A rzecz chyba w subtelnym utrafieniu w najwłaściw­szy odcień bieli dekoracji, świetnie z nią współbrzmiącym kolorze kostiu­mów i w słodko-melancholijnym na­stroju górskiego landszaftu za oknami.

Aktorom zawdzięczamy niebanalne na ogół zindywidualizowanie pozornie jednorodnej grupy, trzymanie w napięciu widowni mimo braku wartkiej akcji, mimo - zamierzonej - scenicz­nej ascezy. Przez większą część spek­taklu bohaterowie sztuki po prostu siedzą na krzesłach, tylko pojedynczo włączają się do aktywniejszych dzia­łań w kręgu nakreślonym najpierw przez Mistrza Ceremonii, potem przez Samą Słodycz. Są więc przeważnie tłem. Jest to jednak tło żywe, dyskret­nie, ale prawdziwie reagujące; nikt tam nie poddaje się relaksowi.

Najtrudniejsze role otrzymali tu Mar­ta Ławińska (Sama Słodycz) oraz Igor Przegrodzki (Mistrz Ceremonii). Ławińską wolałbym, gdyby cały czas utrzymała się w jednej, właśnie tej "słodkiej" tonacji, gdyby jej działania w drugiej części jak najostrzej kon­trastowały z subtelną, dziewczęcą po­stacią bohaterki. Przegrodzki szcze­gólnie zaimponował mi w scenie sądu nad Mistrzem, gdy milczący, nierucho­my, jakby duchem nieobecny, sku­piał na sobie w tym momencie całą moją uwagą. W pozostałych rolach wystąpili z powodzeniem: Iga Mayr, Irena Remiszewska, Mirosława Lombardo, Halina Buyno, Romuald Michalewski, Bogusław Danielewski, Eliasz Kuziemski, Ferdynand Matysik, Stefan Lewicki.

Reżyser Jan Bratkowski, nie wiem, jak kogo, mnie nie przekonał w śro­dkowej części przedstawienia. Wtrące­nie, właściwie na zasadach interme­dium owej skrótowej, metaforycznej "sceny baletowej", ani zbyt oryginal­nej, ani nic nie wnoszącej istotnego do spektaklu, wydaje mi się zwyczaj­nie niepotrzebne. Może byłbym nieco innego zdania, gdybym wyraźnie zro­zumiał cel artystyczny tego pomysłu. Do mnie on nie dotarł, przypuszczam, że nie jestem w tym odosobniony. Nie jest to jednak zgrzyt, który mi ze­psuł smak całego przedstawienia.

Jeszcze jedna, nie słabsza premiera, a będziemy mogli mówić o dobrej passie Sceny Kameralnej w tym se­zonie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji