Słodycz, potępienie i lament (fragm.)
We WROCŁAWIU na scenie kameralnej Teatru Polskiego odbyła się prapremiera sztuki Iredyńskiego "Sama słodycz". Niedługo potem, w styczniowym numerze "Dialogu", który Poligrafia i Dystrybucja wypuściły na rynek w lutym, ukazała się najnowsza sztuka autora "Jasełek", i chyba od czasu jego świetnego debiutu - najlepsza: "Trzecia pierś". Już podczas pierwszej lektury sprawiała "Sama słodycz" wrażenie, jak gdyby była jakimś wstępem, jakimś zapisem pomysłów, notatnikiem obsesji i szkicem myślowego schematu, który powinien później znaleźć swoje właściwe rozwinięcie i dopełnienie. Jest nim właśnie "Trzecia pierś". Na prapremierę tej sztuki trzeba będzie jednak jeszcze poczekać, bo zastrzegł ją sobie jeden z teatrów stołecznych, tymczasem pomówmy więc nie o "Piersi", ale o "Słodyczy".
Należy ta sztuka do wcale już rozwiniętego w naszej współczesnej dramaturgii gatunku swoistych przypowieści. Cechy charakterologiczne bohaterów, społeczne i obyczajowe uwarunkowania, cechy zewnętrzne, język, wszystko sprawia tu wrażenie stereotypowych, teatralnych i literackich rekwizytów pisarskiej i scenicznej konwencji, z których autor buduje rusztowanie podtrzymujące i zakrywające rzeczywistą strukturę utworu. Ukrytą zawartość sztuk pisanych w tym stylu bardzo łatwo przecenić, ale równie łatwo jej nie dostrzec - patrzeć, i widzieć tylko samą zewnętrzną konstrukcję. Dotyczy to zarówno widzów i krytyków, jak i reżyserów. Można tu z zapałem doszukiwać się głębi, których nie ma i można też grać lub oglądać samą konwencjonalną kompozycję. Już Bratkowski wystawiając "Samą słodycz" wybrał drogę pośrednią. Nie usiłował wydobywać na siłę ukrytych w tekście znaczeń, ale nie pokazał też na scenie tylko - celowo tu schematyzowanej - fabuły. Utrzymanie w szarej tonacji, spokojnie grane i czysto poprowadzone wrocławskie przedstawienie na pierwszy plan wysuwa po prostu tekst. Tekst, z którego wnioski mają wyciągnąć widzowie. Zawarte w "Samej słodyczy" dwie warstwy - warstwa obsesji psychopatologicznych o podłożu seksualnym i dużo istotniejsza analiza psychiki zbiorowej, wiwisekcja dokonywana na zamkniętej, izolowanej grupie ludzi, z problematyką przywództwa, etycznych i psychicznych podstaw wzajemnego obcowania, konfrontacji postaw przemocy - obie te wewnętrzne warstwy sztuki Iredyńskiego nie zostały zagubione. Choć reżyser wcale nie starał się nadać "Samej słodyczy" charakteru alegorii. Są też w tym; przedstawieniu trzy dobre role: tytułowa Marty Ławińskiej, Mistrza Ceremonii (Igor Przegrodzki) i Kobiety I (Iga Mayr). Może swoisty, rytualny charakter sztuki Iredyńskiego mógłby prowokować do stworzenia zupełnie różnej niż wrocławska kompozycji inscenizacyjnej. Ale czy Bratkowski miał rację skupiwszy się przede wszystkim na podaniu tekstu, okaże się dopiero po następnych premierach "Samej słodyczy".