Artykuły

Ładna idea. Dobro

"Licheń story" w reż. Tomasza Hynka w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Pisze Artur Duda w Teatrze.

Autor dramatu dowodzi, że podążający do Lichenia pątnicy nie mają głębszej wiary. Natomiast reżyser wierzy, że potrafią skutecznie egzorcyzmować polskie traumy.

Idą na klęczkach dokoła, kwadrans po kwadransie, pielgrzymi do sanktuarium w Licheniu. Podesty, po których gramolą się niezgrabnie, z wyraźnym wysiłkiem, wiszą jakby w powietrzu. Wyłożone świętymi obrazkami i tekstami modlitw, Baudrillardowskimi symulakrami świętości, której obecność jest tutaj od początku problematyczna. To dla nich symboliczna i realna Golgota. Doświadczenie podróży, ograniczeń ciała, zmęczenia i bólu w krzyżu. Scenografia Justyny Łagowskiej, nieco konstruktywistyczna, trącąca ludową dewocją (nielichy kicz i deptanie nogami po twarzach świętych), stanowi świetną scenerię dla tego modlitewno-ruchowego wiru, który kręci się przed oczami widza i już po pół godzinie przyprawia o mdłości. Spektakl Tomasza Hynka to polska prapremiera "Licheń story" Jarosława Jakubowskiego, autora głośnego "Generała" i "Wszystkich świętych", w jakiejś mierze specjalisty od polskiej religijności.

Ludzie w dramacie Jakubowskiego (dla którego Licheń to Częstochowa Polski B, miejsce bezbronne, nadmiarem kiczu aż proszące się o szyderstwo i drwinę) to nie ludzie, lecz emblematy. Trudna do zniesienia jest płaskość tych portretów: dziwka przydrożna, która została Kucharką z Betanii, para miejscowych - Dziewczyna Klozetowa i Parkingowy, pielgrzymi ze wsi - Pani Gminna i Pan Gminny, i z miasta - Nowoczesna Ona, a także ci, którzy są samotni, jak Syn religijnego ojca i Biskup niewierzący. Ta galeria postaci nie ma pretensji do reprezentatywności, bo uderzającą ich cechą wspólną jest brak wiary. Licheń w złocie, barokowy oksymoron na płaskiej jak stół ziemi, okazuje się sanktuarium polskich niedowiarków, którzy idą, jadą, pracują tam, aby w tym swoistym Stonehenge wypędzać, uśmierzać, okiełznywać swoje demony. Ziemia jest płaska, a oni chcieliby do nieba, mając w głowach ledwie zarys "ładnej idei dobra" (jak mówi Syn grany przez Grzegorza Wiśniewskiego).

Dramaturgiczny pomysł autora "Licheń story" opiera się na analitycznym odkrywaniu tajemnic postaci, które przesuwają się przed oczami widza. Hynek zamyka w krąg tę galerię postaci z ich opowieściami, które aktorzy przemieniają w serię efektownych etiud granych niemal bez rekwizytów. To krąg wyznań, chóralnie śpiewanych modlitw, szurań i ciężkich westchnień na drodze ku zbawieniu. Byłaby to zwyczajnie rodzajowa prezentacja prowincjonalnej religijności Polaków, gdyby nie postać, którą reżyser skleił z kilku innych. Zamiast wprowadzić na scenę duchy zmarłych (Ojciec, Relikwia, Dyzio), które jak cienie podążają za żywymi, dręcząc ich lub wspierając, Hynek stworzył Demona, granego rewelacyjnie przez Marię Kierzkowską. Ubrana w przedziwny biały kostium - od pasa w górę jakby zabandażowana (aluzja do habitu Matki Joanny z filmu Kawalerowicza?), od pasa w dół w owczej skórze - jest postacią niejednoznaczną, nie gra ani diabła, ani demona. Wydaje mi się - i to jest największy walor tej roli - że jest kimś w rodzaju maski z "Wyzwolenia" Wyspiańskiego, lustra, które odsłania myśli, wspomnienia, grzechy danej postaci.

W dialogu z Demonem Pan Gminny (Jarosław Felczykowski) odkryje swój stosunek do zabitego przypadkiem synka Dyzia (po pijanemu to znaczy w Polsce: przypadkiem), Nowoczesna Ona, alegoria korporacyjnej niewolnicy (Jolanta Teska), wypowie się w kwestii rozterek niewierzącej w Boga, Syn (Grzegorz Wiśniewski) zmierzy się z cieniem despotycznego ojca-katolika. Demon Kierzkowskiej jest złem, o którym nie chce się pamiętać, zadrą, traumą, nie przeżytą do końca żałobą po stracie kogoś bliskiego. Kierzkowska czyni tę postać niepokojącym, szekspirowskim duchem, który wyciąga z duszy brudy, a po chwili jednym koziołkiem czmycha w ciemność.

Prawdziwym demonem - znanym z III części "Dziadów" Mickiewicza - staje się Kierzkowska dopiero w scenie rozmowy Parkingowego (w ciekawej kreacji Łukasza Ignasińskiego) z Dziewczyną Klozetową (Matylda Podfilipska). On, prosty chłopak, mistrz ustawiania samochodów na parkingu i antywzór elokwencji, wywołujący salwy śmiechu na widowni, ona - zbieraczka dwuzłotówek w najbardziej chyba pogardzanej profesji świata. Ona, idealistka romantyczka, on, amator piosenek Anity Lipnickiej. Ona, siedząc w okienku, widzi w ludziach ręce, które wrzucają pieniądze, więc karmią. On widzi paradę fiutów, które ją kalają. Nie ma mowy, żeby stali się parą, ale Demon jak lalkarz animuje ciałem chłopaka i przemawia przez jego usta poezją, żeby doszło jednak do zbliżenia. Dziewczyna wyznaje miłość. Potem wypadki toczą się szybko. Jak migawki z telewizji oglądamy krótkie sekwencje zdarzeń: gwałt w szalecie i lęk przed demaskacją, odwet dziewczyny zakończony okropnym, naturalistycznym aktem kastracji. Genitalia uderzają o ścianę, a na widowni rozlegają się głupie śmiechy. Zupełnie niepotrzebna dosłowność, nawet jeśli ważnym tematem spektaklu jest cielesność.

Zamiast miłości, dobra, Boga, są w "Licheń story" gwałt, obojętność rodziców, wieczne pretensje, zamiast duchowości - triumfujący dół materialno-cielesny, rausz monetarny, alkoholowy, kredytowy. Śpiewane modlitwy, dodane przez reżysera, wybrzmiewają jakby obok, bez związku z dylematami postaci (skoro od dawna nie wierzą, skąd znają każde słowo pieśni?).

Nierzeczywistość świata, który przedstawia Jakubowski w "Licheń story", widać jak na w dłoni w "baśni" o niewierzącym Biskupie (bardzo udana rola Niko Niakasa) i upadłej Magdalenie (Anna Magalska-Milczarczyk). Biskup jest niewierzący, ale zarazem niecyniczny i nieprzywiązany do dóbr materialnych, szuka Boga poprzez dobry czyn. Zabiera ulicznicę do kuchni Betania, trochę wbrew jej woli, jak filantrop Wokulski, w przypływie szlachetności. Ale czyn nie leczy go z niewiary, tak jak nie leczą z niej pięknie śpiewane modlitwy. I tu dochodzi do zaskakującego pęknięcia, do zdumiewającego paradoksu. Oto dramatopisarz, wierzący katolik, po okropnym epizodzie z gwałtem i kastracją oraz obrazoburczym dzieleniu pielgrzymów chlebem przez kurwę, nie daje prostego pocieszenia. Trudno uznać za happy end - rodzaj chrześcijańskiej agape, umocnienia w wierze - scenę, kiedy kucharka z Betanii mówi: "No chodźcie kochani do starej kurwy, co zawsze stała dla was otworem, bierzcie i jedzcie z jej kotła wszyscy []" (zwłaszcza że Anna Magalska-Milczarczyk gra Kucharkę z Betanii wyzywająco, bynajmniej nie pokornie).

W finale dramatu Biskup przemienia się w sfinksa, który sypie gnomami-zagadkami. Powtarza kilka razy: "Najważniejsze w życiu człowieka są narodziny i śmierć Boga". Aha, narodziny Boga to wejście w krąg wiary - dopowiadam sobie. Ale przecież nikogo takiego na scenie nie spotykamy. Egzemplifikacją wypadnięcia z kręgu wiary ma być ciemny lud opętany przez demony. Biskup kończy znaną formułą: "Przekażcie sobie znak pokoju", która dla Polaków, nie tylko katolików, ma sens zakryty, jakieś niejasne związki z ładną ideą. Dobrem. Kto tego słucha, no, kto tego posłucha?

Tymczasem w spektaklu agnostyka i antyklerykała (jak przyznał sam reżyser na popremierowym spotkaniu) przed wystąpieniem Biskupa mamy rodzaj zbiorowego egzorcyzmu. Wszyscy pielgrzymi zbierają się w kręgu i udaje im się wypędzić skutecznie Demona. Wspólną modlitwą. Licheńska Golgota daje nieoczekiwanie ponadludzką siłę. Tu się ludzi oczyszcza w kręgu światła i dobra. Obraz zbyt piękny, aby mógł być prawdziwy. Z jednej strony nie zgadza się to z chrześcijańską praktyką wypędzania złych duchów z opętanych, zbyt łatwo ów Demon poddaje się woli zgromadzenia. Inaczej niż w "Matce Joannie od Aniołów" Kawalerowicza czy III części "Dziadów" Mickiewicza. Z drugiej strony kiedy patrzę na lud licheński czy radiomaryjny, nie widzę w nim skłonności do uśmierzania cierpień, raczej rodzaj masochistycznego rozdrapywania ran, głośniej skargi. Bliskie to jest słowom psalmu "Super flumina Babylonis": "Nad rzekami Babilonu - / Tam myśmy siedzieli i płakali, / na wspomnienie Syjonu". Bez ukojenia.

Popularności redemptorystów nie da się objaśnić tylko nieprzeżytą żałobą i demonicznością przywódcy. Zazdroszczę autorowi pewności, że pod powierzchnią ceremonii ludowego katolicyzmu nie kryje się głębsza wiara. A reżyserowi - wiary w skuteczne egzorcyzmowanie polskich traum. Przecież słyszę ten brzęk monet, bicie dzwonów i szeleszczenie obrazków świętych. Ale czy to kompulsywne zakrywanie pustki czy pustki wypełnianie? Nie wiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji