Dwaj panowie grają w orła i reszkę
Dwaj panowie grają na scenie w orła i reszkę oraz dialogują. Czasem, ale tylko przez chwilę, dialogowanie panów jest zabawne, odrobinę dowcipne, ale nie za bardzo. Śmieszne słowa, jak i śmieszne gesty rodem z teatru absurdu muszą mieścić się w granicach "intelektualnej zabawy" zgodnie z receptą: szczypta komedii, szczypta tragedii (tym razem wyjęte z Shakespeare'a) I dużo, bardzo dużo filozofującej gadaniny.
Kiedy oglądałem innych dwóch panów w telewizyjnym programie rozrywkowym ("Ekspres") zamkniętych w przedziale drugiej klasy, miałem wrażenie plagiatu - po prostu podejrzewałem Dobrowolskiego i Pokorę o plagiatowanie Pintera, Beeketta a może i Ioneco? Znajomi twierdzili, że się mylę, panowie na delegacjach w pociągu "Ekspres" udawali "samo życie" i dlatego byli śmieszni. Znajomi nie przekonali mnie. Dziś moje niedowiarstwo znalazło potwierdzenie w autentycznym dziele literackim.
Sztuka Toma Stopparda "Rosencrantz i Guildenstern nie żyją" grana na Małej Scenie Teatru im. Jaracza przypomina przedział drugiej klasy (a może trzeciej? Tylko że trzeciej już nie ma...) pociągu ekspresowego. Panowie Rosencrantz i Guildenstern dialogują podobnie jak panowie Dobrowolski i Pokora. Zważywszy na datę prapremiery - rok 1966 - Tom Stoppard nie mógł popełnić plagiatu, nie odpisał dialogów z polskiego programu rozrywkowego.
W pewnej chwili Guildenstern powiada do swojego kolegi: ,"ja tylko chcę, żebyś był konsekwentny" i otrzymuje błyskawiczną odpowiedź: "A ja łaknę tylko nieśmiertelności...". W innym miejscu słyszymy takie oto stwierdzenia: "Życie to hazard, gdzie szanse są straszliwie nierówne...", "Musiał być moment na początku, gdzie moglibyśmy powiedzieć: nie. Ale jakoś przeoczyliśmy go".
Przed ćwierć wiekiem powyższe wyimki z tekstu sztuki Stopparda brzmiałyby, jeśli nie odkrywczo, to przynajmniej modnie. Dziś niestety, nie są nawet śmieszne. Ale nie zamierzam czepiać się drobiazgów. Doceniam wysiłek reżysera Romualda Szejda, doceniam wysiłek aktorów - mieliśmy otrzymać lekcję ironicznej (chyba wieloznacznej) zabawy teatralnej. Przyznać muszę, że lekcja się odbyła, prawda że przydługa, ale starannie przygotowana, sprawna technicznie z nieco przesadną celebrą na awangardę.
Teatr absurdu przeżył wiek zloty i większość z nas - myślę o publiczności - uczestniczyła w jego błyskawicznej i krótkiej karierze. Więc lekcja była spóźniona o co najmniej osiem lat. Jak na awangardę to prawie pół wieku.
Stoppard oczywiście nie ogranicza się do zapożyczeń z teatru absurdu, wnosi własne doświadczenia literackie, kiedy chce potrafi umiejętnie kpić z typowych dla Pintera czy Ionesco sytuacji scenicznych, dialogów, rekwizytów. Tylko cytaty z Shakespeare'a podaje z podziwu godnym namaszczeniem.
Panowie Rosencrantz i Guildenstern wyszli z "Hamleta" i trafili... do post-egzystencjalistycznej groteski. Mądrości księcia duńskiego Stoppard opatrzył rodzajem odautorskich przypisów scenicznych. Ani namysł, ani realizacja nie grzeszą oryginalnością. Wokół "Hamleta" napisano wiele sztuk, a panowie Rosencrantz i Guildenstern już przed Stoppardem doczekali się kilku scenicznych wcieleń. Duet odwiecznych dworaków chętnych do każdych posług byleby dobrze zapłaconych, w wersji Stopparda mógłby i dziś nas wzruszyć, gdyby autor nie silił się na natrętne uogólnienia. Odwieczne problemy z kręgu najważniejszych: życie, śmierć i możliwość wyboru, podane w błyskotliwej, ale banalnej gadaninie bohaterów sztuki, nie wniosły niczego nowego. Drobne aluzyjki do współczesności nie odświeżyły, bo i nie mogły, schemat antyteatru filozoficznego.
Zastanawiam się, dlaczego reżyser spektaklu nie odczytał sztuki Stopparda jako farsy? Że głębsze myśli uległyby spłaszczeniu? Że kpina z wielkiej tragedii? Filozoficzne frazesy Stopparda, moim zdaniem, prosiły się o wykpienie, cienka ironia w odniesieniu do zwietrzałej filozofii egzystencjalnej mało śmieszy a i do "myślenia" też niewiele pozostawia...
Dwaj panowie Rosencrantz i Guildenstern zabawiają się z trupą aktorską zaangażowaną przez Hamleta do udziału w odegraniu wielkiej tragedii. U Shakespeare'a zespół wędrownych artystów wykonuje konkretne polecenie, u Stopparda nieznośnie dużo gada, filozofuje zamiast grać. Rzecz jasna nie o fabułę chodziło autorowi, tylko o tę pogłębioną gadaninę.
Może całe to gadulstwo byłoby bardziej strawne, gdyby reżyser oszczędniej wygrywał sytuacje, gdyby ograniczył zgrane doszczętnie chwyty inscenizacyjne starego teatru awangardowego. Już niedługo przyjdzie nam - publiczności - stać na scenie i kto wie może i dialogować, a aktorzy będą siedzieli na widowni. Tylko, czy będą nas równie gorąco oklaskiwać jak my ich?
Sądzę, ze sztuka Toma Stopparda "Rosencrantz i Guildenstern nie żyją" jest dobrą etiudą dla studentów szkoły teatralnej. Żeby ją zagrać, trzeba pokonać wiele trudności czysto technicznych, trzeba wykazać się dobrą sprawnością fizyczną, opanowaniem niełatwego tekstu, refleksem... Aktorzy Teatru im. Jaracza do powyższych umiejętności dodali zapał i dobrą wolę. Mówili tekst czysto dykcyjnie i sensownie (co nie było najłatwiejsze), starali się wyważyć i oddzielić to, co trochę śmieszne od tego, co mądre, głębokie. Można by powiedzieć, że ucząc bawili (umiarkowanie zresztą).
Kiedy dwaj panowie nie bardzo wiedzą co powiedzieć, grają w orła i reszkę i przyznać muszę, że robią to doskonale. Zapewne i ta gra ma swoje podteksty i niedopowiedzenia, na pewno można do niej dorobić filozofię, tylko czy warto? Stoppard uważał, że tak. W każdej grze ktoś przegrywa, ktoś wygrywa, ale nie zawsze wygrany bywa szczęśliwy i na odwrót. Życie przyrównywane było chyba do wszystkich gier towarzyskich i nietowarzyskich, do wszystkich zabaw... gra w orła i reszkę ostatecznie nie jest gorsza od innych.