Konsekwencje teatralizacji
GDYBY Józef Sułkowski nie był postacią historyczną, wymyśliłby go zapewne Żeromski... Myśl to tak oczywista, iż niewykluczone jest, że ktoś ją już wcześniej zanotował. Jakżeż "żeromskie" jest także stawianie obok hasła "Polska" (i na równi z nim) słowa "rewolucya". Archaiczna forma nie jest tu przypadkiem - i Sułkowski i Żeromski rozumieli pod tym pojęciem przede wszystkim nadanie ludzkich praw Michcikom i Zawilcom. Argument ostatni, ale też ważny - bohater umiera młodo, jak Władzio Jaszczołt, jak pozornie przygłupawy Ksawcio (on to bowiem, nie Szela i nie Hub Olbromski jest prawdziwym bohaterem "Turonia"). W tej sytuacji wystarczyło już tylko dopisać nieszczęśliwą (nie potwierdzoną przez biografów) miłość do matuańskiej księżniczki, filozofującego Venture'a, by utwór mieścił się w konwencjach epoki. "Sułkowski" jest sztuką bardzo niejednorodną. Akt I zapowiada szeroką panoramę "losów polskich", traktując głównie o sprawach społecznych. Dalej już różnie - dyskusje o wolności i wierności splatają się z wątkiem "amoroso", podbarwionym sensacyjnymi zwrotami sytuacyjnymi, by wreszcie w końcowych sekwencjach stać się niezbyt precyzyjnym wywodem filozoficznym, bogato zdobionym orientalnymi aluzjami i skojarzeniami. Katastrofa. Kurtyna.
Jest więc w tekście materiał na parę co najmniej odmiennych historii. Może to być opowieść o wierności, ale także brutusowym niespełnieniu, można widzieć w "Sułkowskim" dyskurs o wolności, o politycznych meandrach, "tragedię męża i kobiety", a nawet coś w rodzaju "Trędowatego" - podwójnie zresztą, bo i człowiek niezupełnie pewnego pochodzenia i jakobin wśród błękitnokrwistych. Decydować musi reżyser. Przedstawienie zaczyna się dostojną (kościelną omal) muzyką Andrzeja Zaryckiego, zwiastującą "wysoki ton" przedsięwzięcia. Z magnetofonu werble: w ich takt, zrazu dziarsko pod horyzontem, potem umęczeni na planie pierwszym jawią się "żołnierze tułacze"' w nowiutkich, prosto z pod igły mundurach i jednym dziurawym bucie. To nie złośliwość, ale próba określenia konwencji. Wanda Laskowska przeczytawszy "Sułkowskiego" doszła zapewne do wniosku, że jest to nie tylko historia literatury dramatycznej, ale także dzieje romantycznej miłości. Postawiła przeto na teatralizację, obnażając tym samym słabości jednej z pierwszych prób dramatycznych autora "Przedwiośnia". Otrzymaliśmy - salonowy romans.
Teatralne w tym przedstawieniu jest niemal wszystko, od kostiumu i demonstrowania teatralnej sznurowni (scenografia Zofii Pietrusińskiej) poczynając, poprzez kreowanie Agnieszki mantuańskiej ni to na Rosę ni też Lillę Wenedę (Marta Ławińska w nie najfortunniejszym kostiumie i charakteryzacji ów wysoki ton dźwiga konsekwentnie i sprawnie, wolałbym jednak, by w czwartym przynajmniej akcie reżyser pozwolił jej zejść z koturnu), poprzez mało sensowne postrzępienie aktu pierwszego i uczynienie zeń niby przerywników pod hasłem "Sułkowski i jego żołnierze", aż po finał, kiedy to Zawilec ciska swój giwer, czym reżyser przerzuci pomost między starymi i nowymi laty (patrz "Pierwszy dzień wolności").
Teatralizując, reżyser skreśla zarazem to, co w tekście najbardziej romantycznie teatralne - scenę z nożem, drzwi zamknięte przez podstępnego D'Antraiguesa.
Sceniczny sukces lub porażka "Sułkowskiego" to także sprawa obsady roli tytułowej. W pierwszej scenie Janusz Peszek zapowiedział więcej, niż udało mu się dokonać (wynika to chyba ze skali aktorskich możliwości). Zdarzyło mu się kilka oczywistych kiksów, nie potrafił mnie przekonać do swej ideowej pasji, nie wierzyłem w tragiczną miłość.
Poza Sułkowskim i Agnesiną są u Żeromskiego cztery jeszcze role - Zawilec, Książę Modeny, D'Antraigues i Venture. Tekst Zawilca i Venture'a reżyser określił radykalnie. W pierwszym wypadku najsłuszniej - Ferdynand Matysik proponuje rzeczy bardzo niedobre, interesujące natomiast, z okruchów, próbuje budować postać Andrzej Polkowski. I Wiktor Grotowicz (D'Antraigues) i grający wbrew warunkom (znów teatralizacja) Piotr Kurowski (Książę Modeny) mieli już na wrocławskich scenach znacznie ciekawsze osiągnięcia, ale w sumie w pełni się wybronili. O odtwórcach wiarusów - chłopomańskich nie chłopskich - wolę nie wspominać, bardziej aktorsko udana scena w Wenecji - dzięki Andrzejowi Hrydzewiczowi, Eliaszowi Kuziemskiemu, Tadeuszowi Kamberskiemu i Zygmuntowi Bielawskiemu - ale komponowanie, operowanie i indywidualizowanie bohatera zbiorowego, nie jest najsilniejszą bronią reżysera.
Nie wiem czy można dziś z "Sułkowskiego" zrobić dobre przedstawienie (warszawska realizacja Dejmka też była pono niedoskonała). Jeśli jednak tamto przedstawienie ma opinię pękniętego, spektakl wrocławski jest po prostu porażką. Cóż z tego, że ambitną.